Recenzja

Alpheus po raz kolejny udowadnia, na co go stać

Dziś ma swoją premierę nowy album Neila Martina, którego z pewnością zdecydowanie lepiej kojarzycie jako piosenkarza o pseudonimie Alpheus, specjalizującego się w muzyce rocksteady. Czy jego najnowsze dokonanie rzeczywiście będzie zwycięskie, jak sugeruje tytuł?

Kontynuuj czytanie ▾
Alpheus - The Victory - okładka

Alpheus - rocksteady singer
Fot.: Laia Buira Fotografia

Trzeba przyznać, że Alpheus jest wyjątkowo płodnym artystą. „The Victory” to już siódmy krążek w jego dorobku, a zdecydowanie nie mamy tu do czynienia z muzykiem „starszego pokolenia”. Początki kariery Alpheusa sięgają lat 80. i śpiewania z londyńskimi soundsystemami. Na studyjny debiut trzeba było poczekać do 1999 roku, kiedy to wschodzącą gwiazdą zainteresował się Tony Brevett z legendarnych Melodians. To właśnie za jego sprawą Alpheus został ostatnim muzykiem zatwierdzonym do stajni „Studio One” przez samego Coxsone’a Dodda. Wydane w jamajskim labelu „Quality Time” to doskonałe, mocno reggae’owe nagranie, ale jeszcze nie oddało w pełni możliwości artysty. W tej rocksteady układance wciąż brakowało jednego kluczowego elementu.

Udało się go odszukać prawie dekadę później, dopiero po nagraniu kolejnego krążka „Everything for a reason”. Co ciekawe niezbędny puzzel odnalazł się w Europie, a konkretnie w Hiszpanii. Podczas jednej z tras koncertowych Alpheus poznał się z producentem kubańskiego pochodzenia Roberto Sánchezem. To jeden z tych nielicznych czarodziejów, którzy potrafią w studiu idealnie odtworzyć stare jamajskie brzmienie. Doskonałe riddimy i kompozycje w połączeniu z wokalem Alpheusa i mistrzowskim warsztatem studyjnym dały efekt, który podziwiamy do dziś w postaci czterech kolejnych albumów. Nieco się tu waham, ale chyba uczciwie mogę powiedzieć, że każdy kolejny jest jeszcze lepszy od poprzedniego. Jak więc jest z najnowszym dziełem, trzecim już wydanym przez Liquidator Music z Madrytu?

Alpheus – „The Victory”

Wokal Alpheusa wzbija się tu na prawdziwe wyżyny. Jeśli go do kogoś porównywać, trzeba sięgać po tuzy gatunku pokroju Kena Boothe’a. Słuchając skomponowanych przez Sáncheza piosenek w zasadzie ciężko podejrzewać, że mogły nie powstać w latach 60. w Kingston. Alpheus sprawia swoim wręcz natchnionym, nieco soulowym głosem, że nawet niespecjalnie wsłuchując się w teksty, słuchacz niejako przeżywa każdą sekundę razem z nim i uczestniczy w opowiadanych w tytułowym „The Victory” czy zamykającym krążek „We Are The People” historiach. Oczywiste, że przy rocksteady idealnie sprawdzają się tematy miłosne, a piosenki „Nicer than Nice”, czy „Rude Love” są tego dobitnym potwierdzeniem. „Gonna Be Good” to z kolei perełka early reggae. Roberto Sánchez i jego Lone Ark Riddim Force Band odnajdują się doskonale w każdej estetyce.

Podobnie więc jak w przypadku poprzedników „The Victory”, nie zabrakło nieco szybszego grania. Ska przewija się tu regularnie. Z utworów takich jak „Family Fruit”, „Rudies” i „Live it up” bije tak absurdalnie zaraźliwa energia, że zbrodnią wydaje się słuchać ich z serwisu streamingowego, a nie tańczyć na klubowym parkiecie.

Nawet na domowy odsłuch z fizycznego nośnika w zaistniałej sytuacji światowej epidemii przyjdzie pewnie niestety nieco poczekać. Niech nie powstrzyma Was to jednak przed zamówieniem już dziś „The Victory” czy to w formie CD czy też 12-calowego placka.

Wróćmy na koniec do pytania o wyższość „The Victory” nad poprzednimi dokonaniami Alpheusa. Jako że naprawdę olbrzymim uczuciem darzę poprzedni „Light Of Day” na razie ciężko mi znów przesunąć kolejność na podium. Nieco dyplomatycznie powiem więc, że zwycięzca nie musi być jeden, a „The Victory” na pewno nie jest w niczym gorsze. Niewykluczone rzecz jasna, że za kilka tygodni, gdy bardziej osłucham się z nowym albumem, będę bardziej skłonny do wyrażenia definitywnie pozytywnego werdyktu.

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *