Belgowie… – ale czy na pewno Belgowie? Jak ze sceny oświadczył wokalista, uważają się za Flamandów, klawiszowiec jest Serbem, a większość składu to prawdziwi Cyganie. I politycznie poprawnych proszę o nie korygowanie określenia nacji na Romowie. Ja tylko cytuję teksty piosenek, w których „Cigani” i „Romani” występowały wymiennie.
Zespół założony w 2004 r. przez Gregora, wokalistę i trębacza, członka hardcore punkowego Moss oraz sekcji dętych kilku innych kapel, powstał na skutek fascynacji najszybszą na świecie cygańską, jakby to Czesi powiedzieli, dechovką, czyli Fanfare Ciocarlia i innych bałkańskich orkiestr dętych formatu Kocani Orkestra czy Boban & Marko Markovich Orkestra. W wyniku zmieszania prawdziwej muzyki cygańskiej z tanecznymi rytmami ska narodziła się AGSO, w składzie której znaleźli się również: Kike na alcie, Nathan Deams na sopranie i tenorze, Mukti na gitarze, Filip na basie, Suhamet Latifi na klawiszach i Porino na perkusji.
Ubrani jak bohaterowie filmów Kusturicy zaczęli, mimo medialnych zapowiedzi, jakoś wolnawo. Ale to tylko taka zmyłka, wstęp, by pierwszymi dźwiękami odciągnąć publiczność od baru. Gdy ta zebrała się na parkiecie pod sceną, machina ruszyła. Z ogniem i do przodu. Jak przeczuwałem, folklor bałkański wcale nie gryzie się z folklorem jamajskim. Wręcz przeciwnie. Szybkie, skoczne rytmy poruszyły publikę do tańca. Solówki na dęciakach robiły wrażenie. Bardzo podobały mi się partie saksofonu sopranowego, który czasem grał zupełnie jak klarnet, a wtedy wyraźnie pobrzmiewały echa muzyki klezmerskiej. Znakomity był klawiszowiec, który swoją szaleńczą grą wcale nie ustępował sekcji dętej. Zresztą wszyscy członkowie zespołu prezentowali wysoki poziom, co przy tego rodzaju muzyce jest nieodzowne. Zagrali kilka standardów, ale na mnie największe wrażenie robiły tradycyjne melodie cygańskie podane w konwencji gypsy-ska. Aż dziw, że nikt jeszcze nie zaprosił ich na festiwal kultury romskiej do Ciechocinka (teraz zdaje się przeniesiony w inne miejsce). Zwłaszcza, że i śpiewali głównie w swoim języku. Tylko kilka piosenek podanych było po angielsku.
Rozgrzana do białości publiczność nie pozwoliła zespołowi na zbyt szybkie opuszczenie sceny, więc nie zabrakło bisów. Dzięki temu mieliśmy dwie godziny ostrej zabawy. Wyczerpującej fizycznie, ale nie duchowo. Po raz kolejny sprawdziło się moje przekonanie, że warto zaryzykować i poznawać coraz to nowych wykonawców. Nie tylko uznane gwiazdy warte są związanych z koncertowymi wyjazdami poświęceń. Inżynier Mamoń jednak się mylił.
Dyskusja