Zespół gościł u nas już drugi raz, jednak poprzednio nie udało mi się dotrzeć do Krakowa. Widziałem ich tylko raz na festiwalu w Poczdamie, ale wtedy nie potrafiłem w pełni docenić ich brzmienia wobec faktu, że gwiazdami tej samej imprezy byli Roy Ellis i Dennis Alcapone. Wryli mi się jednak w pamięć na tyle mocno, że 22 listopada z przyjemnością zjawiłem się w krakowskim Imbirze.
Wieczór otworzyli goście z Warszawy – The Bartenders, jeżeli mnie pamięć nie myli po raz pierwszy na Ziemi Małopolskiej. Ich występ spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem, a znany mi, chyba już aż za dobrze, repertuar pozwolił na fantastyczne przygotowanie do głównego dania prosto z Danii. W temacie Bartendersów, jako że moja dość częsta i regularna obecność na ich koncertach wyklucza jakikolwiek dystans do prezentowanego przez nich poziomu, warto myślę napomknąć o co najmniej kilku niezwykle pochlebnych opiniach, w których pojęcia takie jak „rozwój”, „postęp” i „klasa” powtarzane były jak mantra.
Po krótkiej przerwie miejsce Bartendersów zajęli Duńczycy. Jakiekolwiek wątpliwości co do ich tożsamości wykluczała nie tyle północna aparycja, co gigantyczny banner z nazwą zespołu rozwieszony nad sceną. Gitara, bas, puzon i saksofon, dopełniająca całości i dość oczywista w tym zestawie perkusja plus wokal, skład można powiedzieć dość standardowy, jednak pozwalający mieć nadzieję na bardzo dobrą zabawę. Grunt to potrafić wykorzystać dostępne środki, co już po chwili Babylove okazali się mieć niezwykle precyzyjnie dopracowane.
Muszę przyznać, że z pierwszą płytą Babylove miałem okazję zaznajomić się raczej pobieżnie już jakiś czas temu, zdecydowanie bliższe są mi ich najnowsze dokonania, w postaci wydanego tego lata albumu „Lover’s Choice”. W ten sposób część granych w Krakowie numerów przyjmowałem prawie zupełnie na świeżo, część zaś była rewelacyjnym przypomnieniem tegorocznego lata. Niezależnie od repertuaru, w którym nie zabrakło hitów takich jak „Big big baboon”, czy „Gangster”, zespół spisał się naprawdę świetnie. Bardzo dobrze wyważony balans między bujającym reggae/rocksteady, a konkretnym ska ani przez chwilę nie pozwolił się nudzić. Jedyną przeszkodą mogły być „czarne owce” wśród świetnie bawiącej się i godnej pochwały publiczności, które nie ustawały w wysiłkach, by w jak najkrótszym czasie obić się o jak największą liczbę tańczących pod sceną osób.
Tę niechlubną mniejszość jednak już pominę, zamiast tego wspomnę o doskonałym kontakcie Duńczyków ze zgromadzonymi w Imbirze fanami. Na pewno nie bez znaczenia był fakt, że już poprzednio spotkali się tutaj z niezwykle entuzjastyczną reakcją, teraz więc zdawali się zachowywać na scenie zupełnie jak u siebie. Kilkakrotnie zresztą podkreślali jak miło być znowu w Polsce i pozwolę sobie twierdzić, że w tym przypadku nie była to wyłącznie kurtuazja. My w każdym razie dołożyliśmy wszelkich starań, by przy następnej wizycie postawa zespołu z kurtuazją nie miała nic wspólnego, długo nie pozwalając mu zniknąć ze sceny.
Afterparty muzyczne (jeżeli było?) zasadniczo umknęło mi w nie całkiem wyjaśnionych okolicznościach obfitujących w alkohol i nie często widywane twarze. Po całym wieczorze natomiast, na ładnych kilka dni w głowie pozostały dźwięki Babylove & the van Dangos, mimo wszystko pewien niedosyt po co najmniej półtoragodzinnym występie i nadzieja na jak najszybszą powtórkę.
Dyskusja