Poczynania zespołu The Dendrites śledzę od 2009 roku, a konkretnie od wydania debiutanckiej płyty „Mountain Standard Time” nakładem Megalith Records. W tamtym czasie było to dla mnie naprawdę spore odkrycie i mocno zainspirowało mnie do dalszych poszukiwań nieznanych mi kapel z dalekiej zagranicy. Ich naprawdę solidny, a jednocześnie zagrany w swoim charakterystycznym stylu ska-jazz znacząco wpłynął dekadę temu na mój odbiór muzyki w pełni instrumentalnej. Od tamtej pory panowie wydali jeszcze EP-kę i dwa albumy, w tym rewelacyjny „Damn Right” w Jump Up Records trzy lata temu, który tylko utwierdził mnie w jak najlepszej opinii na temat tej ekipy. Spójrzmy jednak jak prezentuje się ich najnowsze dziecko.
„Lunchin' with The Dendrites”
Zanim dokładniej opowiem, co wyjątkowego jest w tej EP-ce, należy się kilka słów wyjaśnienia odnośnie tytułu. Nie chodzi tu bynajmniej o popołudniową przekąskę z zespołem. „Lunchin'” ma się raczej odnosić do wszelkich eksperymentów zespołu z brzmieniami, na które zabrakło miejsca w poprzednich wydawnictwach. To oczywiście nie znaczy, że Dendrites odcięli się od korzeni i zaczęli grać coś zupełnie innego. Fundamentem wciąż jest tu ska-jazz i tradycyjne ska. To właśnie ten rytm, niezależnie od wszelkich kombinacji dookoła, ma tu decydujący udział.
Już otwierające krążek „Snap Patch” sugeruje jednak, że coś tu jest inaczej. Soul, trochę funk i mocno zaskakujące skojarzenia z Hot 8 Brass Band i ich wersją Sexual Healing (możliwe, że mnie ponosi). Tu oczywiście dęte są tylko trzy, ale myślę, że to porównanie jest zupełnie adekwatnym komplementem dla chłopaków obsługujących puzon, trąbkę i saksofon.
„No Money No Sunhine” to kolejna niespodzianka. Od pierwszych sekund wchodzi rewelacyjny wokal, tempo wyraźnie zwalnia, a romantyczny choć niekoniecznie super-pozytywny tekst wraz z głównym motywem puzonu sprawiają, że ten numer spokojnie mógłby stać się radiowym hitem.
Następny „Dujak” to ewidentnie efekt wielu godzin wgapiania się przez muzyków w ekran telewizora i oglądania seriali kryminalnych z lat 70. Dujak to może nie Kojak, ale gdyby produkcja z takim soundtrackiem dostała dziś czas antenowy na którejś z platform vod, oglądałbym z przyjemnością.
„Xasji” to za to ska-jazz obfitujący w motywy meksykańskie. Jak opisali to sami autorzy, powinniście nastawić się na pełną bandytów pustynną wyprawę w krainę kaktusów, jaszczurek i czerwonego kurzu. To opis jak najbardziej adekwatny. Pisałem o tym ponad 10 lat temu w recenzji „Mountain Standard Time” – The Dendrites jak mało kto potrafią samą muzyką bez słów opisać bardzo konkretne obrazy i sytuacje. Cieszy, że ta ocena pozostaje aktualna.
Najbardziej chyba klimatycznym i może nieco mrocznym numerem na tej EP-ce jest „Bottom Feeder”. Surfująca gitara i genialnie wybijające się na pierwszy plan klawisze stanowią o sile tego dubującego kawałka.
Płytę zamyka niesamowicie energetyczny „Don’t Wanna Go”, który jak dla mnie jest totalną emanacją stylu nowoorleańskiego. Chóralne śpiewy, obfitość dętych i smutny pomimo ogólnego nastroju piosenki tekst o zniszczonej planecie, którą trzeba w pośpiechu opuścić. Słowa „Beam me up Scotty I don’t wanna leave” brzmią dość przewrotnie, gdy słucham ich patrząc na załogę schodzącą właśnie z pokładu Crew Dragon DM-2 po odwołaniu dzisiejszego lotu na Międzynarodową Stację Kosmiczną.
6 w zasadzie zupełnie różnych stylistycznie numerów, a jednak połączonych bliżej nieokreślonym, charakterystycznym dla The Dendrites brzmieniem naprawdę robi robotę. Chłopaki doskonale czują się w tych wszystkich gatunkowych eksploracjach i wyciągają z badanych obszarów wszystko, co najlepsze. Osobiście jestem zachwycony i lunchujący eksperyment uważam za jak najbardziej udany. Koniecznie jednak sprawdźcie jego jakość sami. Nagranie w formie cyfrowej lub na CD dostaniecie na bandcampie zespołu.
Dyskusja