Jednym z punktów świątecznej trasy zespołu po Anglii była londyńska hala O2 Arena, obiekt o wręcz przytłaczających rozmiarach i co najmniej nietypowej konstrukcji. Przed wyjazdem naczytałem się przeróżnych opinii dotyczących akustyki w tym miejscu. Od skrajnie zdegustowanych po entuzjastycznie wychwalające. Po raz kolejny ciężko było wyciągnąć z krnąbrnego internetu jakieś konstruktywne wnioski. Jak okazało się 19 grudnia wszelkie obawy były bezpodstawne. Nawet jeżeli przy okazji różnych innych imprez zdarzały się tu brzmieniowe zgrzyty, tym razem akustyk stanął na wysokości zadania i niezależnie od faktu, że dużo chętniej posłuchałbym Madness w nieco mniejszym obiekcie, nie dał mi podstaw do jakichkolwiek narzekań.
Trybuny, podobnie jak płyta przed sceną, chwilę po 18 bardzo szybko zapełniła się żądnymi „nutty sound” fanami. Jednak zanim zespół pojawił się na scenie moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Otóż gasnące światła wcale nie oznaczały Suggsa i spółki szykujących się do akcji, niestety najpierw czas na support. Nigdy nie zrozumiem, czym kierują się organizatorzy podejmując tak abstrakcyjne decyzje jak umieszczenie Stereo MCs przed koncertem Madnessów. Śpieszę z wyjaśnieniem, że grupa ta produkuję muzykę określaną jako hip hop/elektronika. Zresztą jak by jej nie nazywać z całą pewnością w żaden sposób nie nawiązywała do gwiazd wieczoru. Z mojego punktu widzenia absolutne zero elementów wspólnych, a ich godzinny występ przed Madness uważam za totalne nieporozumienie, nawet jeżeli w swojej klasie prezentują może i nie najgorszy poziom.
Starczy narzekań, po godzinie grania zespół najwyraźniej zrozumiał, że nie tu ich miejsce. Po krótkiej przerwie znów przygasły światła, a z głośników dały się słyszeć dźwięki intra Madnessów, utrzymanego w bałkańsko-orkiestrowym stylu nawiązującym do ich nowej płyty „The Liberty of Norton Folgate” (pierwowzór melodii to „Sandala” cygańskiej orkiestry dętej Fanfare Ciocarlia). Przy ostatnich dźwiękach na scenie pojawiło się brytyjskich „Siedmiu Wspaniałych” w towarzystwie trzech dodatkowych dętych i również trzyosobowej, żeńskiej sekcji smyczkowej. Stylistyka wizualna, można powiedzieć zgodna z przewidywaniami, a więc nie zabrakło kapeluszy, meloników, garniturów, czy nawet przeciwdeszczowego płaszcza i laski. Po chwili Chas Smash chwycił za mikrofon by wyrecytować słynne „Hey you, don’t watch that…” i zasadniczo od tego momentu przez najbliższe dwie godziny nie dało się nie ruszać. Już przy One Step Beyond publiczność sprawiała wrażenie opętanej, a z każdym kolejnym kawałkiem robiło się coraz goręcej.
Tutaj warto dodać kilka słów właśnie na temat publiczności. Otóż jestem przekonany, że średnia wiekowa była w okolicach czterdziestki, jeśli nie więcej. Owszem nie brak było ludzi młodych, ale czuło się że dużą część fanów stanowią osoby doskonale pamiętające Madness z początków ich kariery. Było coś niesamowicie uroczego w patrzeniu na małżeństwa po pięćdziesiątce przypominające sobie takim koncertem lata swojej młodości. Jeśli do tego dodać sporą grupkę wszelkiej maści przebierańców (a widziałem nawet człowieka w pełnym mundurze z Night Boat To Cairo i delikwenta w stroju gospodyni domowej z House Of Fun) staję się oczywistym, że atmosfera była po prostu wyjątkowa.
Niezależnie od przekroju wiekowego, przy pierwszych kawałkach pod sceną miał miejsce prawdziwy armagedon. To nawet nie to, że każdy koniecznie chciał uprawiać coraz szybsze pogo, ale przy takiej liczbie chcących tańczyć ludzi pozostanie w okolicach sceny było prawdziwym wyzwaniem. Całe szczęście już kilka metrów dalej warunki do dobrej zabawy były zdecydowanie lepsze i z tej właśnie pozycji obserwowałem dalsze poczynania zespołu.
Z wielką radością stwierdzam, że poziom muzyczny Madnessów nie jest ani trochę gorszy niż na płytach, a wręcz przeciwnie. Stare numery mają, co zresztą dość oczywiste, dopracowane do perfekcji, a rewelacyjne wykonanie nowego repertuaru sprawiło, że już nie mogę doczekać się marca i premiery nowego krążka. Panowie zdają się być także fizycznie w doskonałej formie. Cuda jakie Lee Thompson wyczyniał ze swoim saksofonem, podobnie jak niezmiennie urocza choreografia Chas Smasha proszą się o jakąś nagrodę. Zmieniła się za to formuła występu w porównaniu do poprzednich koncertów w Hackney Empire, gdzie po raz pierwszy zaprezentowany został nowy materiał. Tam stanowił on pierwszą część, a dopiero na koniec grany był przegląd hitów. Teraz wszystko zostało zgrabnie przemieszane i obok numerów takich jak Embarrassment, Grey Day, The Sun And The Rain, The Prince, House Of Fun, My Girl, Shut Up, Bed And Breakfast Man, czy nawet Return Of The Los Palmas 7 pojawiały się wcale nie gorsze kompozycje z nowego albumu, a więc We Are London, Forever Young, Clerkenwell Polka (koncertowa wersja wchodzi w tempo zdecydowanie nie rekonstruowalne przez ludzkie nogi), Dust Devil i tytułowe The Liberty Of Norton Folgate, które swoją zmiennością gatunkową i nieco melancholijnym nastrojem nie pozwala na porównanie do żadnego innego utworu, za to doskonale wpisuje się w pojęcie eklektyzmu muzycznego.
Bardzo dobrze sprawdził się też Suggs na wokalu w zupełnie nieoczekiwanym w tym zestawie Iron Shirt, ale zdecydowanie numerem jeden koncertu było Wings Of A Dove. Dopiero przy tym kawałku uświadomiłem sobie co znaczy stwierdzenie „Dreams come true”. To co do tej pory zawsze oglądałem na klipach z youtuba, na dvd, czy kopiach z drugiej ręki, to czego przez lata słuchałem z płyt, działo się tu i teraz i było o niebo lepsze! Wings Of A Dove sprawiło na mnie wręcz monumentalne wrażenie, pomimo braku gospelowego chóru. Publiczność szalała i śpiewała razem z zespołem (zresztą nie tylko przy tej piosence), a ja wciąż nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jako, że nikt mnie nie uszczypnął sen ciągnął się dalej w rytmie znanych na pamięć Baggy Trousers i Our House. Na koniec jeszcze It Must Be Love i zespół w akompaniamencie chóralnych okrzyków publiczności zszedł ze sceny, by po chwili powrócić z niewiarygodną wręcz niespodzianką.
Otóż gdy wrócili zza kulis dołączyła do nich sama Rhoda Dakar, by zaśpiewać On The Town z nowego krążka, który ma bardzo realne szanse stać się moją ulubioną pozycją tego albumu. Powiedziałbym że Suggs zapowiedział Rhodę jakoś dość niemrawo, może z tego właśnie wynikała analogiczna reakcja publiczności, jednak jeżeli przez chwilę miałem jakiekolwiek wątpliwości, czy aby dobrze go zrozumiałem, wraz z pierwszą jej partią wokalną zostały one w 100% rozwiane. Głos tej pani to klasa sama w sobie zdająca się zupełnie nie ulegać upływowi czasu, podobnie zresztą jak wizerunek samej wokalistki. Bis zakończony został numerem Madness Prince’a Bustera, od którego zresztą zespół wziął nazwę, a przy którego słuchaniu na żywo aż się kręciła łezka. A to wciąż nie był koniec.
Co prawda wszystko wskazywało na to, że wieczór już dobiegł końca, a część ludzi zaczęła się już nawet rozchodzić w kierunku wyjść, na scenie pojawił się pan w szkockim kilcie i zagrał na kobzie When The Saints Go Marching In i You Are My Sunshine. To wystarczyło by po kilku minutach Madness wyszli ponownie. W dotychczasowym zestawie brakowało mi tylko i wyłącznie jednej pozycji, a że na zakończenie zagrali właśnie Night Boat To Cairo nie mogłem być szczęśliwszy. Pod koniec utworu do muzyków dołączyły ich rodziny, a pożegnalne „Merry Christmas” od Suggsa zapewniło mi odpowiedni świąteczny humor na najbliższe dni.
Nie jestem w stanie sobie wyobrazić większego zadowolenia z tego koncertu. Najwyższy poziom muzyczny, repertuar idealnie kompatybilny z moimi oczekiwaniami, „Magnificent Seven” w fantastycznej wręcz formie. Pomyśleć, że byłem przygotowany nawet na rozczarowanie! Wobec faktu, że po 30 latach dalej są w stanie wykrzesać z siebie energię na zagranie takiego koncertu, a do tego nagrać płytę obfitującą w ciekawe, zapadające w pamięć piosenki, zdecydowanie nie jestem w stanie wymienić innego zespołu, który bardziej niż Madness zasługiwałby na miano prawdziwej legendy!
Dyskusja