Dzień pierwszy.
Zaczęło się od podróży samochodem marki Suzuki Swift i towarzystwem właściwych ludzi o właściwym timingu. Oficjalny pobyt na festiwalu rozpocząłem „jamajskim czekoladowym zawodnikiem” płonącym przy riddimie proponowanym przez Ring Dinga i Sharp Axe Band. Wyglądało to i brzmiało podobnie jak tu. Było dobrze, ale w przeciwieństwie do zeszłego roku, nie było sekcji dętej i sam Dr na puzonie też nie wymiatał. Klawisze brzmiały raczej słabo. Ring Ding trochę odpuścił występ, no, ale to był dopiero pierwszy dzień festiwalu i okolice godziny 21. Na każdym innym feście byłby to zajebisty początek, ale na Mighty Sounds poprzeczka została ustawiona wysoko.
Następną kapelą na dużej scenie był Polemic – znany wszystkim słowacki bend, zajebiście dał radę. Brawo. Wszystko na miejscu. W naszej części Europy zdecydowana czołówka.
Po Polemicu przenoszę się na mniejszą scenę, gdzie powoli kończą swój występ Szwedzi z The Liptones. Zagrali to co grali od zawsze (wkrótce mija 10 lat istnienia kapeli), na każdym innym festiwalu byłoby bardzo dobrze, ale to jest Mighty Fest i z tej „wypaczonej” perspektywy oceniam ich występ tylko jako „ok”.
Ale po Liptonsach na tej samej scenie zainstalowali się The Basement Brothers featuring The Kitchennes – northern soul mega power yes ay ! Te panie i ci panowie wiedzą jak smakuje dobra muzyczna potrawa i jak należy ją podawać. Rewelacja. Bałem się przez chwilę, że juz nikt tutaj, po prostu, nie może zagrać lepiej, no, ale to jest Mighty Fest!
Mad Caddies na dużej scenie z wyraźnym nowoorleańsko-punkowym tempem i feelingiem + wokalista z a’la mtv2. Ładnie, ale nudno. Prawda, że Amerykanie grają najlepiej na dętych potwierdziła się w postaci trębacza ( Keith Douglas) i czającego się zwierzęco puzonisty (Eduardo Hernandez).
Ruszyłem pod mniejszą scenę, a tam urwał mi głowę punk rock 77 w wykonaniu legendarnego Vice Squad z Beki Bondage na wokalu.No, ale to przecież gwiazdy ska mają się tutaj p rzede wszystkim popisywać.
Dzień drugi.
Poranne poszukiwanie prysznica zakończyliśmy wizytą na arkadyjskim kempingu z jeziorkiem i innymi właściwymi atrakcjami. Dlatego sobotę rozpocząłem od czołowego (najlepszego?) reprezentanta czeskiego ska Prague Ska Conspiracy (tu do ściągnięcia ich album „Life On Ropes”). Ska dobrze zagrane, melodyjne i z mądrymi tekstami. Trzeba ich kiedyś ściągnąć do Polski. Może wkrótce nadarzy się okazja. Klasa!
Yellow Umbrella – wiadomo, że nieźle, ale ten repertuar znam już za dobrze.
Chwila leśno-jamajskiego chillu i come back pod mniejszą scenę na Moskovskayę. DDR ska z przytupem i dość dziwnym wokalistą, ale ich odpowiednio skondensowana energia, choć kwadratowa, roztańcowała moje członki. Dobre show.
Chwila Demented Are Go – ( szacunek dla psychobillowych Brytyjczyków ) i tryumfalny powrót pod główną scenę na Denisa „I am fire and I am burning, I am schocker and I am electric” Alcapone’a. Wyczilowany Denis i jego zestresowany (pierwszy wspólny występ?) czarnoskóry kolega dali show w jamajski slizzy reggae stylu. Ten występ chyba ostatecznie przekonał mnie, że to, że dotychczas mało przy rege tańczyłem, było tylko i wyłącznie spowodowane habakukowością polskiej rege sceny. Przygrywało Sharp Axe Band – oczywiście z klawiszami zamiast dętych.
Jako wisienka na torcie – Fast Food Orchestra – świetni technicznie, ale już nie tak, konkretnie ska jak kiedyś. Teraz bliżej im nieco do Vavamuffin, ale i tak Fast Food daje rade. Spać.
Dzień trzeci
Znowu campingowy chill nad jeziorkiem i karaibska czekolada na środku jeziora. Z tego powodu ominęła mnie nieskończona przyjemność słuchania Basta Fidel (dobre granie!) i znanych z zajebistości Rotterdam Ska Jazz Foundation.
Zacząłem wiec od The Upsessions: Holendrzy w swych kanarkowo-leśnych dresach zagrali dirty reggae i tyćkę ska. Świetny puzon, konsekwentny show (muzycy, którzy akurat nie grali, brali udział w śpiewach, chórkach podskokach itd) i śpiewający perkusista to tylko dwa z 50 powodów dla których należy tej kapeli słuchać często. Pada deszcz.
The Toasters w składzie takim jak ostatnio w Krakowie – Bucket: Guitar, Vocals, Andrew Pearson: Bass, (ranking roger, special beat, roddy radiation), Jesse Hayes: Drums (westbound train, void union), Neil Johnson: Saxophone (planet smashers), Greg Robinson: Trombone (mephiskapheles) – było tak dobrze, że nie będąc pijanym, nie pamiętam szczegółów. Don’t let the bastards grind you down!.
Po Toastersach (przecież to Mighty Fest!) Doreen Shaffer i Moon Invaders + Sharp Axe Band. Zagrali dokładnie jak The Skatalites i dokładnie te numery, ktore Doreen wykonuje ze wspomnianą legendą. Znowu lot! Unoszę się coraz wyżej uaaa! Deszcz.
Obrint Pas – ska/punk/folk z Valencii, Katalonii. Z wykopem, dużo folkowego grania „na raz”, w sekcji dętej ciekawy instrument dmuchany „dolçaina”.
Wreszcie ostatni zespół na dużej scenie – Mr T-Bone & The Young Lions (myspace, youtube) i ostatni płonący czekoladowy zawodnik w dobrym towarzystwie. Włoska scena to kopalnia wciąż bliżej nieznanych nam wielkich ska talentów – Roy Paci, Guliano Palma & The Bluebeaters, One Droppers i wiele wiele innych. Mr T-Bone to „włoska odpowiedz na Ring Dinga”. Genialni Young Lionsi i lider zespołu nie okazali się słabsi niż Doreen i Moon Invaders. Rewelacyjne, prawie, zakończenie festiwalu?
Ale to nie koniec! To jest Mighty Fest! Na chwilę zaszczyciłem swoją uwagą punkowo-sublime’ową-ska kapele z Portugalii – Bird. Użyłem ich podstępnie, aby przetrwać do zaczynającego się o 4 rano setu Dj-Julii.
No i znowu ogień! „I am fire and I am burning!” same pyszne hity i najlepsi/najtwardsi tancerze całego festiwalu.. Około godziny 8 imprezę kończy nagle odcięcie prądu. Czy to już naprawdę koniec? To jest Mighty Fest!
Z „praską mafią” (ekipa praskiego ska zespołu Drunken Boomerang (na ich stronie jest cd „The Return Of Drunken Boomerang” do ściągnięcia – nie jest to ska-jazz, ale bardzo ok, puzonista – Witek grał wcześniej w Disco Balls) udałem się na „last stage” czyli bibex przy samochodowym odtwarzaczu płyt. Kiedy odjeżdżaliśmy naszym wypasionym Suzuki Swiftem, Prażanie wciąż tam baunsowali.
Na festiwalu, obok ekip czeskiej, słowackiej, austriackiej, niemieckiej i włoskiej, bardzo efektownie reprezentowała się ekipa z Polski. Jeśli za rok przyjedzie jeszcze parę osób, to wykorzystując właściwy moment i zaskoczenie będziemy w stanie przejąć tę imprezę i zezwolić na grę wyłącznie Habakukowi, Jamalowi i Paprice Korps. Wysoki poziom inteligentnego wypasu i uroda naszych dam daje naszej kadrze wysokie miejsce w klasyfikacji medalowej.
Wygląda na to, że Mighty Fest rozwija się harmonijnie, a coraz wyższa frekwencja i lepszy program, przy równoczesnym końcu (?) festiwalu w Poczdamie, nie pozostawia wątpliwości gdzie należy spędzić przyszłoroczny letni czas.
Mighty Fest yes ay!
Dyskusja