Tego lata powiększono znacznie teren przeznaczony na wydarzenia muzyczne i dodano jeszcze jedno pole namiotowe z parkingiem. Dość było miejsca na zbudowanie trzech scen dla zespołów, namiotu teatralnego, w którym również odbywały się koncerty oraz trzech (a nie jestem już pewien czy nie czterech) scen dla djejów. Ogrom wydarzeń muzycznych lub około muzycznych był tak duży, że trudno to wszystko było ogarnąć. Konieczność dokonywania, często bolesnych, wyborów stała się niezbędna. Poruszanie się po festiwalu ułatwiał drukowany w wygodnej, kieszonkowej formie, program wraz z mapką terenu i notkami poświęconymi najważniejszym wykonawcom.
W tym roku bardzo dobrym pomysłem było przygotowanie czynnych całą dobę stoisk gastronomicznych poza ogrodzeniem, dzięki czemu można się było napić czy coś zjeść w czasie, gdy teren festiwalowy zostawał zamknięty dla dokonania niezbędnych prac porządkowych. Również mieszkańcy wioski zaczęli dostrzegać możliwość zarobienia na festiwalu. Kiedyś w miejscowości panowała głucha cisza, a jedyny sklep był prawie cały czas zamknięty. Teraz praktycznie każde gospodarstwo wystawiło swoje stoisko oferując jedzenie, napoje i inne, potrzebne produkty.
Ale przejdźmy do muzyki. Nie będzie to opis wszystkich wydarzeń jakie miały miejsce na festiwalu. Takie zadanie przekracza możliwości jednego człowieka. Ograniczę się do refleksji, które wzbudziły we mnie występy oglądanych zespołów i skupię tylko na wykonawcach związanych z profilem serwisu. Oczywiście najpierw trzeba było się dostać do festiwalowego areału. Na bramce, mimo dość dokładnej kontroli, nie tworzyły się specjalnie duże kolejki, wszystko szło sprawnie, a praca ochroniarzy na ogół nie wzbudzała zastrzeżeń. W środku rzucała się od razu w oczy mnogość stoisk wszelakich. Jedzenia, napitku, płyt, pamiątek i innych gadżetów nie mogło zabraknąć dla nikogo. Po krótkim oglądzie tych przybytków Babilonu 😉 trafiłem pod scenę niebieską. Kapele, które otwierają takie imprezy zawsze mają pod górkę. Ludzie jeszcze nie dotarli pod scenę, inni spotykają długo niewidzianych znajomych, prowadzą dyskusje, sprawdzają czy piwo aby nie kwaskowate. Tym razem padło na czeski Pub Animals. Coś tam z tego co grali wpadało mi jednym uchem, ale na dłużej nie zagościło. Pod scenę ściągnął mnie dopiero DiscoBalls. Zespół grał w Polsce, więc niektórzy o nim już słyszeli. W składzie doszło do poważnych zmian, przede wszystkim zmieniła się wokalistka. Byłem bardzo ciekaw jak się zaprezentują, bo nie ukrywam, że jestem ich fanem od dawna. Jakie wrażenia? Bardzo pozytywne. Pewnie zostanę posądzony o herezję, ale wielkich różnic nie zauważyłem. Nowe dziewczyna sprawdza się jak najbardziej.
Przy kolejnej kapeli Navigators, czeskim r’n’b, wynudziłem się setnie sącząc piwo i z tego wszystkiego zapomniałem, że jest jeszcze trzecia scena, na której właśnie występował CCTV Allstars, kolejny nowy, dobrze zapowiadający się zespół z Czech. Trudno, zostawiam ich na inną okazję. Skaos rozczarował mnie. Spodziewałem się nie wiadomo czego, a dostałem skoczną i owszem, ale jednak rąbankę. Jak dla mnie za ostry sound i bez finezji. Innym się podobało, tych przepraszam. Mi nie podpasowali. W przeciwieństwie do Doktorka. Ten czego się nie chwyci natychmiast zamienia to w szczere złoto. Tym razem Dr. Ring Ding & Sharp Axe Band zaserwowali taki dancehall, że kapcie spadały. Ska w ilościach śladowych, co zupełnie w niczym nie przeszkadzało. Nic nie poradzę. Doktora łykam bezkrytycznie. Po nim przeprowadzka pod scenę pomarańczową, gdzie już zaczynał szwedzki The Liptones. Bardzo miło wspominam koncert w Olsztynie dlatego z wielką przyjemnością odświeżyłem pamięć bawiąc się przy ich muzyce. Fakt, nie było to jakieś mistrzostwo świata, taka twórczość lepiej sprawdza się w warunkach klubowych, ale i tak było miło. I tylko na chwilę pobiegłem na niebieską by rzucić okiem na Irie Revoltes, rewelacyjną mieszankę reggae, dancehalla, ska, punka, folku i czego tam jeszcze. Francuskie teksty, maksymalna energia i czad przez duże C. Ten zespół to koncertowa bestia. Ale, ale, na pomarańczowej za chwilę miało dojść do najlepszego koncertu całego festiwalu (uwzględniając wszystkie okoliczności). Tam już zainstalowali się Basement Bros. And The Kitchenettes ze Szwajcarii. Siedmioosobowy zespół instrumentalny z rozbudowaną sekcją dętą i trzy wokalistki. Ich northern soul podany w sposób mistrzowski zachwycił chyba wszystkich obecnych na tym koncercie. Tych co zespół już znali jak i tych, którzy pierwszy raz zetknęli się z ich twórczością. Trzeba było zobaczyć te otwarte w zachwycie buzie i posłuchać komentarzy. Za sprawą Szwajcarów przenieśliśmy się w lata 60. XX wieku, gdy na rynku muzycznym królowały dźwięki spod znaku wytwórni Motown. Zresztą nie tylko dzięki muzyce. Panie w odpowiednich strojach i dopracowana choreografia ruchu scenicznego dodawały smaku całości. Organizatorom należy kłaniać się w pas za zaproszenie kapeli.
Ten wieczór zakończył dla mnie występ Mad Caddies. Bardzo lubię ich płyty, ale tym razem nie zachwycili mnie. Nie wiem. Może to efekt porażającego koncertu The Kitchenettes, a może po prostu Amerykanie nie mieli swojego dnia. Niby był hardcore, punk, swing, reggae, rock’n’roll, polka, a przede wszystkim dużo ska, jednak dla mnie czegoś zabrakło. Muszę zobaczyć ich jeszcze kiedyś w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Dzień drugi festiwalu rozpocząłem od koncertu Palmeras Kanibales z Wenezueli. Chyba jednak nie wszedłem jeszcze na właściwe obroty, bo mimo, że lubię kapele z tego kręgu kulturowego ich występ nie został na dłużej w mojej pamięci. Zupełnie inaczej niż w przypadku australijskiego The Resignators, którzy pokazali się na scenie pomarańczowej. Bardzo przyjemne ska z antypodów przesiąknięte najróżniejszymi wpływami. Polecam ten zespół Waszej uwadze. Ja z wielką chęcią zobaczyłbym ich na jakimś koncercie klubowym, choć zdaję sobie sprawę, że ze względu na odległość może być trudno. Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem na niebieskiej jeden z najlepszych czeskich zespołów, Prague Ska Conspiracy. Ska z soulowymi wpływami, czasem nieco ostrzejsza gitarka, po prostu pięknie. Podczas znanych na pamięć Yellow Umbrella postanowiłem sobie nieco odpocząć, oczywiście zapominając, że na innej scenie Sonic Boom Six. Mówi się trudno. Wróciłem, gdy na pomarańczowej zaczynała grać Moskovskaya. Trochę mnie rozczarowali. Lubię ich dederowskie ska jakie prezentują na płytach, w warunkach festiwalowych nie sprawdzili się jednak. Kolejny zespół, który pewnie lepiej wypada w klubie. Co innego Dennis Alcapone. I niech malkontenci wybrzydzają. Pewnie znają tylko głośne nazwisko, za to muzykę nie za bardzo. Stąd te narzekania. A Alcapone to Alcapone. Trochę śpiewa, trochę melodeklamuje, od czasu do czasu zakrzyknie w charakterystyczny dla siebie sposób. Ja z wielką przyjemnością zobaczyłem ten koncert i pobujałem się do standardów reggae. Zwłaszcza, że towarzyszył mu Sharp Axe Band, który okazuje się znakomitym backing bandem. Dał radę z Doktorkiem, dał również z Dennisem. Trzeba też pochwalić drugiego wokalistę, który, to fakt, chyba w sumie więcej śpiewał niż sam Alcapone. Mudżin o miękkim, soulowym w barwie głosie. Nie wiem jak się nazywa, ale trzeba będzie tę wiedzę uzupełnić bo to świetny śpiewak.
Na początek trzeciego dnia, już po raz drugi na Mighty, zaprezentował się Swing Band Tabor. Standardy swingowe, jak również muzyki popularnej, podane w swingowym stylu, znakomicie nadawały się dla rozruszania nieco już zmęczonej publiczności. Potem Basta Fidel. Dobry zespół, tylko zapomnijcie, że wywodzą się z nie istniejącego już Fidela Castro. Zupełnie inna kapela, inna muzyka. Żywiołowa wokalistka często śpiewająca po francusku i radosne ska. Czego chcieć więcej? W tym samym czasie na drugiej scenie Green Smatroll. Byłem tylko chwileczkę, ale akurat załapałem się na nowy utwór. Wygląda na to, że zaczynają się wkręcać w skinhead reggae. Nie mam nic przeciwko. Na scenie niebieskiej tym czasem przyszła pora na Rotterdam Ska-Jazz Foundation. Jedna z moich ulubionych kapel, ale tym razem zachwytów nie było. Ciekawe, zwłaszcza że innym się podobało. Czyżby zmęczenie organizmu dało o sobie znać? Odpocząłem przy Dub L.F.O. z Izraela. Fajnie grali, nie ma jednak możliwości z pełnym zaangażowanie uczestniczyć we wszystkich koncertach. Potrzebna jest chwila wytchnienia. Zimne piwko, z oddali przyjemna muzyka i już jest dobrze. Zwłaszcza, że teraz na scenie The Upsessions. Holendrzy ubrani w jednakowe, zielone z żółtymi paskami, dresy swoim skinhead reggae doprowadzili do szybszego krążenia krwi w organizmie. Najwyższej próby instrumentaliści popisywali się swoimi umiejętnościami w solówkach, a jako całość brzmieli wprost pięknie. Więcej takiej muzyki, a na świecie będzie lepiej.
Gdy przyszła pora na The Chancers rozpadało się niemiłosiernie. A ponieważ widziałem ich wiele razy i pewnie wiele jeszcze zobaczę, ten koncert odpuściłem. Na szczęście padać przestało podczas The Toasters. Nawet tęcza pokazała się na wieczornym niebie. Jakby te chciało dać znać, że Toastersi wrócili do gry. Skład ten sam co podczas opisywanego koncertu z Krakowa. Bucket z kolegami jak u Hitchcocka zaczęli od Two Tone Army, a potem napięcie rosło. Przekrój największych hitów grupy z całej twórczości jak na prekursorów trzeciej fali ska przystało. Można mieć do nich tylko jeden zarzut. Konsekwentnie nie biorą w trasy klawiszowca. Gdyby takowy był, mieli byśmy do czynienia z prawdziwym, muzycznym wydarzeniem. Ale na to nie trzeba było długo czekać. Najpierw na scenę wyszli The Moon Invaders wspólnie z dwukrotnie już wspominanymi Sharp Axe Band. Zagrali instrumentalny wstęp, po czym nastąpiła zapowiedź i pojawiła się Ona. Pierwsza dama ska, Doreen Shaffer. Jak opisywać koncert, podczas którego gardło się zaciskało, a do oczu płynęły łzy wzruszenia? Mistyczne przeżycie, dla tych co w nim uczestniczyli. Gdyby była z tego koncertu transmisja w radiu, słuchacze pewnie kręciliby nosami. Głos Doreen już nie ma tej siły jak 40 lat temu? Możliwe. Ale co z tego. Ona jest jedyna i niepowtarzalna. I gdyby tylko stała na scenie nie odzywając się zupełnie i tak doprowadzałaby publiczność do ekstazy. Doreen, Ty jesteś prawdziwa Sugar, Sugar.
Po takim koncercie całkowitym nieporozumieniem był występ Obrint Pas. Ich mieszanka ska, reggae, latino, punka, ludowych piosenek hiszpańskich i pieśni rewolucyjnych zupełnie mnie nie ruszyła. Mnóstwo ludzi na scenie, dużo ruchu i energii, ale to nie dla mnie. To już wolałbym Ska-P. W tym czasie powinien pojawić się raczej Mr. T-Bone & The Young Lions, który podobno dał znakomity koncert. Ja nie dotrwałem. Specjalnie nie rozpaczam, bo już kilkukrotnie miałem przyjemność go oglądać, choć zawsze szkoda. Powodem było przejmujące zimno. W Olszi panuje specyficzny mikroklimat i nawet gdy w dzień temperatura przekracza 30 stopni, w nocy często spada poniżej 10. Dlatego, jeśli będziecie zamierzali kiedyś tam pojechać, pamiętajcie o zabraniu ciepłego swetra. Na pewno się przyda. A pojechać warto. Piękna okolica, dobra organizacja i przede wszystkim ciekawy program. Tylko pozazdrościć Czechom takiego festiwalu. Do zobaczenia na V Mighty Sounds 2009.
Dyskusja