Liczne relacje z poprzednich edycji festu wskazywały na nieco woodstockową atmosferę, której nie jestem zwolennikiem, połączoną jednak z dobrą organizacją techniczną imprezy i doskonałą listą wykonawców, którzy zazwyczaj przyjmowani przez publiczność niezwykle entuzjastycznie, na czeskiej scenie czują się naprawdę świetnie.
Jak okazało się być w rzeczywistości? Dużo jest prawdy w tym co mi mówiono, warto jednak dodać, że woodstockowa atmosfera w czeskim wydaniu jest zdecydowanie bardziej akceptowalna niż u nas, natomiast publiczność niezależnie od przyjętego stylu, czy przynależności subkulturowej sprawia wrażenie zupełnie świadomej i wyedukowanej w temacie wykonawców i muzyki jaką im serwują, o czym po naszej stronie granicy można jak na razie niestety tylko pomarzyć.
Przejdźmy jednak do meritum, czyli trzydniowych, prawdziwie maratońskich doznań muzycznych… pierwszego dnia w związku z dość późną godziną przybycia umknęło mi to i owo. Disco Balls nie udało się więc zobaczyć po raz kolejny. Skaosu żałuję nieco mniej, jako że miałem już dwukrotnie okazję posłuchać ich na żywo. Za to załapałem się na słownie jeden kawałek grającego ponoć bardzo dancehallowo na tym festiwalu Ring Dinga – „Ring of Fire” z daleka sprawiał naprawdę pozytywne wrażenie. Później jeszcze Polemic w typowym dla siebie, całkiem przyjemnym stylu i końcówka występu Liptones również całkiem na poziomie choć bez wodotrysków… no i danie główne podane na małej scenie…
…absolutnym odkryciem dnia pierwszego są dla mnie The Kitchenettes i przygrywający im The Basement Brothers. Klasyczny motownowy soul z lekkimi domieszkami innych gatunków, który upewnia mnie w przekonaniu że czterech literek „soul” w nazwie tego serwisu w żadnym razie nie mogło zabraknąć. Olśnienie na miarę Pepper Pots na zeszłorocznym feście w Mainz. Dodatkowo dziewczyny jeszcze totalnie rozniosły mnie swoją wersją „Tainted Love”.
Mad Caddies lansowane zdaje się na gwiazdę pierwszego wieczoru odbieram raczej w kategoriach sporego rozczarowania. Może i instrumentalnie dopracowane, może i kompozycyjnie nie najgorsze, ale jak na moje po prostu nudne i monotonne. Bardzo możliwe, że gdyby nie pewne dodatkowe atrakcje w okolicach sceny w wykonaniu polskiej reprezentacji z południa po kilku minutach znalazłbym się zupełnie gdzie indziej.
Drugi dzień rozpocząłem od Prague Ska Conspiracy, które zgodnie z przewidywaniami całkiem skutecznie zmęczyło moje nogi, głównie za sprawą uroczej, ciemnoskórej wokalistki o powalającym głosie. Można powiedzieć, że nastawiony optymistycznie przesłuchaną w domu płytą dostałem dokładnie to czego oczekiwałem, czyli słuszną porcję fajnego melodyjnego ska rodem z Czech.
Yellow Umbrella, zespół który widziałem drugi raz w ciągu dwóch tygodni, a zarazem drugi raz w ogóle, po raz kolejny całkiem gładko wślizgnął się w moje uszy, natomiast z licznych relacji z ich wcześniejszych występów, wiem że stać ich na zdecydowanie więcej. Na pewno nie zrobiłoby im źle gdyby nieco urozmaicili kompozycyjnie styl swoich koncertów, czasem zwolnili tempo. Na uwagę zasługuje również fakt, że nawet w Czechach nie obyło się bez polskich akcentów w ich scenicznym show, co udowadnia serdeczny stosunek zespołu do naszej publiczności.
Udało mi się też załapać na kilka numerów Sto Zvířat, którzy przy słuchaniu płyt zawsze potrafili wywołać na mojej twarzy uśmiech brzmiącymi komicznie tekstami, niezależnie od faktu że moja znajomość Czeskiego do przedwczoraj nie pozwalała mi nawet na zrozumienie znaczenia nazwy zespołu. Może nie jest to finezyjne ska najwyższych lotów, ale tańczyło się całkiem przyjemnie. Zresztą jako że zespół gra już od bardzo dawna i ciężko znaleźć w Czechach fana tego typu muzyki, który by o nich nie słyszał, publiczność pod sceną jak najbardziej dopisała i zabawa była wyśmienita.
Następnie Moskovskaya, niemieckie ska z przypiętą przeze mnie kilka lat temu łatką „byle szybciej i do przodu”. Przez pierwszą część występu minę miałem raczej zblazowaną, ale później panowie pokazali że stać ich na nieco więcej niż typowe „DDR Ska” i przyznaję że mimo początkowych wątpliwości biodra ruszały się same. Obawiam się, że w żaden sposób nie przełoży się to na ew. dalsze nagrania studyjne, jako że kierunek muzyczny zespołu jest raczej sprecyzowany, ale dobrze wiedzieć, że można po nich oczekiwać znacznie więcej niż topornej łupaniny. Całkiem miłe zaskoczenie.
Kluczowym elementem drugiego wieczoru był oczywiście popis Dennisa Alcapone. Wiem, że nie wszystkim przypadł do gustu, jednak w moje ucho jego radosne macho-nawijki trafiły wręcz doskonale. Klasyczne bujanie w rytmach reggae z przygrywającym mu Sharp Axe Band i nie do końca zsynchronizowanym, ale obdarzonym niezwykle pasującym do całości głosem dodatkowym wokalistą sprawiło że nie mogłem źle bawić się podczas tego koncertu. I co z tego że wolno, że mało ska, że dęte z klawiszy, kiedy koncert był po prostu rewelacyjny. Były wszystkie znane z płyt przeboje zagrane nie tyle w formie oddzielnych kawałków co umiejętnie wplecione brzmieniowo w większe kompozycje. Występ Dennisa uważam za niekwestionowany numer jeden dnia drugiego.
Grający chwilę później czeski band Fast Food Orchestra co prawda zdecydowanie wolałbym usłyszeć przed Alcapone’m, jednak wrażenia mam jak najbardziej entuzjastyczne. Warto zaznaczyć ze na scenie zespół zaprezentował się zupełnie inaczej niż na znanych mi płytach. O ile tam miałem do czynienia z typowym, utrzymanym zwykle w szybkim tempie ska, na koncercie zespół pokazał się ze strony zdecydowanie reggaeowo-dancehallowej, zapewne w dużej części za sprawą towarzyszącego im wokalnie Dr. Kary’ego, znanego mi do tej pory wyłączenie z pojedynczego nagrania w duecie z niejakim General Kryshpeen’em. Muszę przyznać, że czeski nawijacz z czarnym głosem zrobił zespołowi naprawdę dobrze. I mimo brzmienia ostro kontrastującego z tym znanym z płyt, podobało mi się takie granie zdecydowanie bardziej niż bym się tego po sobie spodziewał.
W związku z pewnymi atrakcjami około koncertowymi, kocertów dzień trzeci zacząłem dopiero około osiemnastej występem The Upsessions. Widziałem ich już rok temu a Mainz, jednak wtedy jako że grali zaraz po genialnych Pepper Pots, nie było mi dane w pełni docenić ich grania. W Czechach Holendrzy wizualnie zaprezentowali styl sportowy, objawiając się na scenie w identycznych, zielono-żółtych kompletach dresowych, natomiast muzycznie pokazali dokładnie to, na co liczyłem. Odpowiednie proporcje między ska i reggae, sekcja rytmiczna przywodząca na myśl The Aggrolites, popisy wyśmienitego technicznie puzonisty i elektryzujące brzmienie klawiszy sprawiają że motto zespołu „cool and deadly, rough and badly, this band’s gonna rock you up madly” było tu zupełnie na miejscu, a występ w stu procentach przekonał mnie do ponownego przysłuchania się ich dotychczasowym nagraniom.
Nieco nie po mojej myśli przebiegł koncert The Chancers, których fanem w Polsce jestem, o ile mi wiadomo, tylko i wyłącznie ja. Niesprzyjająca aura nie pozwoliła na posłuchanie więcej niż czterech pierwszych kawałków. Może nie było jakiegoś szału, ale utwierdziłem się w przekonaniu że zespół grać potrafi, a głos charyzmatycznego wokalisty podoba mi się w dalszym ciągu. Więcej niestety nie jestem w stanie w tym temacie napisać, chcąc uniknąć konfabulacji.
Po dwudziestej natomiast miała miejsce niezwykle miła niespodzianka, mianowicie zespół The Toasters, który po ostatnich koncertowych dokonaniach powoli zacząłem spisywać na straty, pojawił się na scenie w zmienionym składzie i dobitnie pokazał co znaczy być w naprawdę dobrej formie. Bucket sprawiał wrażenie wyluzowanego, a cała ekipa (swoją drogą prawdziwy Dream-Team) zagrała naprawdę rewelacyjny gig, pełen energii i klasycznych kawałków wykonanych naprawdę na najwyższym poziomie. Z radością zwracam więc Toastersom honor i niecierpliwie czekam na następne koncerty.
A co mogę powiedzieć o Doreen Shaffer? No tu zdecydowanie nie było niespodzianek. Wspaniały, choć może i nieco już zmęczony głos, rewelacyjny przegląd przez niezapomniane przeboje, łezka wzruszenia przy „Sugar, Sugar” i genialny backing band będący połączeniem przygrywającego również Dennisowi Alcapone i Ring Dingowi, Sharp Axe Band oraz nie gorszych Moon Invaders. Sto procent satysfakcji, szczególnie wobec świetnego kontaktu Pierwszej Damy Ska z publicznością i dawka płynącej ze sceny energii pozwalająca mimo skrajnego już zmęczenia nie tylko na radosne bujanie podczas występu ale i przeczekanie jeszcze dwóch godzin do koncertu Mr.T-Bone & The Young Lions.
Zdecydowanie warto było czekać – tutaj naprawdę był ogień! Melodyjne brzmienia doskonale znane z poprzednich albumów połączone z kompozycjami z najnowszej płyty „Heroes” stanowiły mieszankę nie pozwalającą nawet na chwilę przerwy. Sam nie wiem, czy bardziej poruszyły mnie instrumentalne możliwości „The Young Lions”, czy wokalno-puzonowy show w wykonaniu T-Bone’a. Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością – był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy koncert całego festiwalu. Niezależnie od późnej pory i nieco przetrzebionej deszczem publiczności zabawa była na najwyższym poziomie, a głos T-Bone’a i styl śpiewania nawiązujący momentami do starych jamajskich nawijaczy na długo pozostaną w mojej pamięci, w odróżnieniu od zamykającego cały festiwal setu znanej i lubianej Juli, można powiedzieć naszej ambasadorki w czeskim świecie ska, przed której występem niestety poległem w starciu z potrzebą snu.
Na koniec wypada dodać, że poza dwiema scenami, na których odbywały się powyższe koncerty nie brak było również namiotów soundsystemowych, gdzie na dobrą sprawę przy odrobinie dobrych chęci, o każdej porze można było znaleźć coś dla siebie. Dodatkowo silna ekipa z Polski pozwalała czuć się w Olší zupełnie jak u siebie. Podsumowując, szeroka gama doznań koncertowych jak również towarzyskich sprawiła że „Mighty Sounds” stało się dla mnie jednym z jaśniej świecących punktów na przyszłorocznej festiwalowej mapie Europy.
Dyskusja