The Magnetics powstali w 2017 roku, napędzani niespożytą energią Oliviera Rivy, który od ponad ćwierćwiecza stoi na czele włoskiej ska punkowej kapeli Shandon. Jak to się stało, że (nie aż tak) stary punkowiec zwrócił się w stronę korzeni muzyki jamajskiej? Dowiecie się tego z pogawędki z Ollym, którą udało mi się uciąć pod klubem po (skądinąd bardzo przyjemnym) koncercie The Magnetics w Gdańsku.
Magdalena Miszewska: Porozmawiajmy trochę o The Magnetics. Zespół jest jeszcze świeży, istnieje od 2017 roku. Ty jesteś obecny na scenie, punkowej i ska punkowej, od wielu lat.
Olly Riva: O tak, od 25.
MM: Co musiało się stać, że nagle postanowiłeś grać coś innego i założyłeś zespół w bardziej jamajskim stylu?
OR: Cóż, jamajskie klimaty to jedne z moich ulubionych. Przez całe moje życie obracam się w jakichś różnych kręgach. Pierwszym był swing pod koniec lat 90. Nie grałem tej muzy, to była po prostu pasja. Potem były brzmienia z lat 50., następnie rhythm and blues i soul. Czasami, żeby zmienić punkt widzenia i spróbować innego sposobu śpiewania, innego sposobu na bycie muzykiem, zaczynam jakieś poboczne projekty. The Magnetics to mój ostatni taki projekt.
MM: Ostatni na teraz?
OR: Ostatni na teraz, tak. Któregoś dnia zacząłem rozmawiać o tym z moim głównym zespołem, Shandon, w vanie gdzieś na trasie. Powiedziałem chłopakom, że mam taki pomysł, żeby pograć trochę soulu połączonego z jamajskim ska i że chcę też dodać do tego trochę klimatów Toma Waitsa, bo to mój ulubiony artysta na świecie. Najpierw zapytali, czy zwariowałem, ale potem stwierdzili, że w zasadzie czemu nie i że powinniśmy spróbować. Próbowaliśmy podczas soundchecków na trasie koncertowej Shandon. Między jedną próbą a drugą zdecydowaliśmy, że pomysł przerodził się w realny projekt i że musimy napisać kilka piosenek, znaleźć nazwę i tego typu rzeczy.
MM: Zrobiliście to wszystko bardzo szybko od momentu założenia The Magnetics.
OR: O, tak. Jestem super szybki, pracuję jak diabeł (śmiech). Pierwszą płytę nagrałem w miesiąc. To niewiarygodne. Napisałem wszystkie piosenki, zebrałem skład, zorganizowałem próby. Wszystko w ciągu miesiąca. Teraz, po półtora roku, mamy nową płytę i nowy skład. Wszystko jest nowe. I oto jesteśmy.
MM: Jeśli chodzi o zmianę składu… Zespół jest dość świeży, a muzycy już są inni. To powoduje, że wasza historia jest nieco chaotyczna. Może mógłbyś wyjaśnić, kto obecnie gra w zespole. Na nowym albumie macie saksofonistę, prawda?
OR: Tak.
MM: Nie było go tutaj dzisiaj. Czy on nadal z wami gra? Jak to jest?
OR: Problem polega na tym, że każdy w zespole ma drugie i trzecie życie: żona, dzieci, inne zespoły i takie tam. Pierwszy skład The Magnetics był chaotyczny, jak sama powiedziałeś. Po roku koncertowania i zagraniu ponad 100 koncertów chłopaki powiedzieli, że to dla nich za dużo i muszą się zająć swoimi rodzinami i prawdziwą pracą. Ale dla mnie to właśnie jest moja prawdziwa praca. Powiedziałem im, że muszą zdecydować, co stawiają na pierwszym miejscu. Na tę chwilę w nowym składzie też są członkowie Shandon, także saksofonista. Niestety, w tej chwili gra sporo koncertów z innymi zespołami. Jest bardzo zajęty i muszę poczekać, aż będzie gotowy, by rozpocząć tę nową przygodę z nami. I być może będziemy musieli znaleźć trębacza lub puzonistę, nie wiem. Wszystko się rozwija, tydzień po tygodniu. W każdym razie lubię myśleć, że brzmienie The Magnetics, piosenki i to wszystko, to ja i inni ludzie. To nie jest prawdziwy zespół. To ja i pozostali (śmiech).
MM: A kiedy myślisz o muzyce, którą chcesz grać z The Magnetics, to zakładasz, że ona też będzie się zmieniać? Na pierwszej płycie słychać muzykę jamajską. To jest w sumie oczywiste, bo jej tytuł to Jamaican Ska. Odbieram to jako pewnego rodzaju wprowadzenie do tego stylu, ale wplatacie tam też pewne akcenty, które kojarzą się ze sceną amerykańską.
OR: Dokładnie.
MM: Czasem słyszę w Waszych utworach nutę The Slackers, a czasem The Aggrolites.
OR: Dokładnie tak. Wsłuchałaś się.
MM: Czy Stany Zjednoczone są dla ciebie drugim źródłem inspiracji?
OR: Cóż, Victor z The Slackers jest moim przyjacielem. Napisaliśmy razem piosenkę, „Skate Ska”. Graliśmy ją dzisiaj. Trzy lata temu, kiedy Vic był w trasie we Włoszech i grał w Mediolanie, zaprosiłem go do siebie, bo miałem pomysł na wspólny utwór. Teraz nadal jesteśmy w kontakcie i czasami sugeruje mi coś, co mógłbym zrobić z The Magnetics. Chcę wprowadzić tam trochę jazzu i soulu, a także trochę reggae z odrobiną brudu, w stylu The Aggrolites. Nigdy nie jestem usatysfakcjonowany. Chcę nagrywać muzykę, która będzie świeża i oldschoolowa jednocześnie. To moje klimaty.
MM: Mówiąc o znanych osobach ze sceny, z którymi współpracujesz, nie możemy nie wspomnieć o Mr. T-Bone, którego zaprosiłeś na drugą płytę.
OR: Tak. Przyjaźnimy się mniej więcej od 1992 roku (śmiech). Jesteśmy starzy. Zresztą, jesteśmy w tym samym wieku, prawie. Mr. T Bone mieszkał kiedyś w okolicach Mediolanu, a teraz mieszka w Turynie. Spotykamy się, kiedy jest w Mediolanie w trasie. Pewnego razu po prostu zaprosiłem go do pracy przy nowej płycie. Nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć, ale jego głos brzmi jak z innej epoki, jakby był czarnym wokalistą. A jego wymowa w języku angielskim brzmi chwilami jamajsko. Uwielbiam to. I to, że czasem wygląda jak Włoch z lat 50., w stylu mafiosa.
MM: Tak, jego styl i rzeczy, które robi z The Uppertones, są świetne.
OR: Absolutnie. To magia.
MM: To oczywiste, że chciałeś mieć takiego gościa jak on na swojej płycie. Coffee and Sugar, to tytuł waszego drugiego longplaya (którego nie miałam okazji posłuchać, bo ukazał się w dniu festiwalu). Czy ma on coś sugerować? Chciałeś, żeby nowy album był bardziej energetyczny, czy może miało być to słodkie reggae? A może połączenie jednego i drugiego?
OR: Każda piosenka to coś w rodzaju niewielkiego filmu. Kiedy zaczynałem grać z The Magnetics, powiedziałem sobie, że muszę znaleźć inny sposób na tworzenie muzyki, żeby nie robić tego tak, jak do tej pory. W Shandon, kiedy gram punka, zaczynam nową piosenkę od gitar, basu, perkusji czy jakoś tak. Kiedy robię to w świecie The Magnetics, mówię sobie – Najpierw znajdź historię, a dopiero potem weź do ręki gitarę. Taka jest atmosfera naszych płyt, nawet tej pierwszej. Na drugiej czuć ją bardziej, bo zdołałem wypracować sobie w głowie pewnego rodzaju zasady. Pomagają mi zdecydować, która piosenka jest dobra, a która niekoniecznie. Wiem, że to dziwne, ale ja jestem dziwny (śmiech).
MM: Czy przy drugiej płycie spieszyło ci się tak bardzo, jak za pierwszym razem? A może dałeś sobie trochę więcej czasu?
OR: Nie jestem pewien. Kiedy się budzę i mam piosenkę, to mam piosenkę. Kiedy mam gotową płytę, to mam płytę. Nie mam żadnych umów ani problemów typu kontrakt czy termin wydania albumu. Tym razem znalazłem niemiecką wytwórnię Grover. Po prostu wysłałem im płytę, a oni powiedzieli, że im się podoba i są gotowi ją wydać. To było takie proste. Niewiarygodne, że coś takiego wydarzyło się w 2018 roku. Po 25 latach na scenie znaleźliśmy niemiecką wytwórnię, a jesteśmy Włochami. Czasami Niemcy i Włosi nie dogadują się zbyt dobrze. Nie kłócą się, ale zazwyczaj Niemcy pracują z Niemcami, a Włosi z Włochami. Dlatego doceniam tę relację. Jestem bardzo szczęśliwy.
MM: Rozmawiałam ostatnio z Victorem z The Slackers, bo w zeszłym tygodniu grali koncert w Warszawie. Powiedział mi, że w Stanach Zjednoczonych jest teraz dobry czas dla oldschoolowego reggae. Czy czujesz, że ta fala nadchodzi do Europy?
OR: Może trochę. Nie tak jak w Ameryce, ale trochę. Nawet w Ameryce Południowej coś się dzieje.
MM: Tam jest jakiś szał na punkcie tej muzyki.
OR: Tak, ale oni szaleją też na punkcie tego szybkiego ska, bardzo antysystemowego czy coś w tym stylu. Oni są tam naprawdę polityczni. Ten rodzaj ska czasami brzmi południowoamerykańsko i rosyjsko jednocześnie. Nie wiem dlaczego, ale dęciaki zawsze przypominają mi rosyjskie tematy muzyczne, takie jak Tetris (Korobeiniki); (śmiech). Ludzie w Meksyku, Chile, Wenezueli i innych krajach szaleją za tym dziwnym ska. To nie jest do końca ani amerykańskie, ani europejskie. Bardzo się cieszę, że w tej meksykańskiej i południowoamerykańskiej stylistyce wyrastają również nowe dźwięki w stylu vintage, o których mówisz.
MM: Słyszałeś o Travelers All Stars? Są z Meksyku i nie mają jeszcze płyty. Musisz ich sprawdzić na YouTube. Robią szalone rzeczy w tym oldschoolowym klimacie. Czekam na ich album. Mam nadzieję, że niedługo jakiś nagrają. Sprawdź ich.
OR: Może widziałem ich na Skazofreniko Mundo. To meksykańska strona internetowa o ska i wrzucają tam takie szalone rzeczy. Jest też zespół, który nazywa się The Steady 47 albo…
MM: The Steady 45s. Oni są z Kalifornii.
OR: Tak? Wyglądają na Meksykanów.
MM: Tak, bo ich korzenie są południowoamerykańskie, tak mi się wydaje. Ale mieszkają w Los Angeles.
OR: Piękny głos, piękne melodie. Są wspaniali.
MM: Liczę na to, że taki zespół powstanie w Europie. Może to będzie The Magnetics?
OR: Tak, czemu nie? Jesteśmy stąd.
MM: Chciałam zapytać Cię o coś jeszcze. Wspomniałeś wcześniej o swoim zamiłowaniu do swingu. Miałeś okazję śpiewać do tej muzyki z The Goodfellas.
OR: Tak, wszystko wiesz. Fajnie.
MM: Możesz mi powiedzieć coś więcej o tej współpracy?
OR: Byłem w naprawdę podłym nastroju, bo Shandon rozpadł się po 11 latach. Byłem przygnębiony i zły. To był chaotyczny moment w moim życiu. The Goodfellas byli z nami w tej samej agencji bookingowej i czasami graliśmy razem. Byłem ich wielkim fanem, bo oni na serio siedzą w korzeniach włoskiego swingu z lat 40. i 50. Mają też ten rodzaj amerykańsko-włoskiego stylu jak Dean Martin. I kiedy zapytali mnie, czy chcę z nimi nagrywać, powiedziałem – Co? Wow! Tak! Absolutnie! Ale ja jestem tylko pieprzonym punkowcem, nie wiem jak śpiewać takie rzeczy. A oni powiedzieli, żebym się nie martwił i że mam być brudny, a nie tylko miły, delikatny i groovy, że mam być sobą. Ale nie jestem zadowolony z tej płyty, bo zrobiliśmy ją na samym początku współpracy, a ja dopiero po roku w trasie z tymi ludźmi nauczyłem się śpiewać w odpowiedni sposób. Niestety, było już za późno (śmiech).
MM: Ale to i tak doświadczenie, które wykorzystujesz z The Magnetics, więc przydało się.
OR: Jasne. A The Goodfellas są bardzo dziwni. Spodziewasz się raczej, że ludzie grający swing będą mili i łagodni, a ci faceci to katastrofa. To szaleńcy. W vanie rozmawiają o jazzie, jakby to był heavy metal. O latach 40. gadają jak hardcorowi muzycy. Są pełni pasji do tego okresu, do ubrań, do muzyki. Poczułem ten vibe i zacząłem wykorzystywać w moich pozostałych projektach, takich jak The Magnetics czy nowy materiał Shandon. Pięć lat temu założyłem też zespół Olly Riva & The SoulRockets. To jeden z moich pobocznych projektów. Gramy vintage soul i r&b. To był moje pierwsze próby grania i bycia muzykiem w inny sposob niż punkowy. Jednocześnie chciałem mieć do tego punkowe podejście. Wiesz, co mam na myśli? Jak The Aggrolites. Oni są punkowcami w reggae. Bardzo mi się to podoba.
MM: A czy znalazłeś styl, który najbardziej Ci odpowiada czy nadal go szukasz?
OR: Nadal (śmiech). Zawsze będę go szukał. Nigdy nie jestem usatysfakcjonowany. Nigdy. Kiedy jesteś zadowolony, to przestajesz grać. Nie masz żadnego impulsu, żadnego ognia. Kiedy masz w głowie nowe brzmienie albo nowy pomysł, musisz się obudzić i poszukać sposobu, jak go zrealizować. Czasami sprawiam wrażenie wariata. Dzwonię do reszty zespołu, żeby powiedzieć im, że mam nowy pomysł, jak jakiś ćpun (śmiech). To jest mój sposób na robienie muzyki.
MM: Rozumiem, ale chyba musimy poszukać jakiegoś ognia w klubie, bo już tu zamarzam (śmiech). Dziękuję Ci bardzo za koncert i rozmowę. Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze kiedyś w Polsce.
OR: Jasne, jak najbardziej.
Dyskusja