Słuchałem rzecz jasna wersji elektronicznej, ale nie zawaham się powiedzieć, że ostatni raz tak „zdarłem” jakieś nagranie trzy lata temu przy Frightnrsach. Czy Aggro sprostali oczekiwaniom? Czy nagrali album nie tylko dobry jak „Rugged Road”, czy „IV”, ale faktycznie wybitny jak „Dirty Reggae”, od którego wszystko się zaczęło? Martwię się, że brak mi dystansu. Kilkadziesiąt odsłuchów w ciągu raptem dwóch tygodni sprawiło, że mam już wrażenie, jakby te piosenki były ze mną od zawsze. Włącza mi się przedziwny mechanizm odczuwania nowej muzyki przez pryzmat sentymentu, który powinien być raczej domeną nagrań sprzed co najmniej dekady. Jednak umówmy się, to w ogóle nie miałoby szans zaskoczyć w ten sposób, gdyby płyta nie była naprawdę doskonała.
Od pierwszych dźwięków, do samego końca – każda nutka skupia na sobie pełną uwagę słuchacza. Tu nie ma muzyki tła, żadnych zbędnych przerywników, zapychaczy, piosenek, które chciałoby się wywalić z playlisty. W myśl hasła z otwierającego krążek „Pound For Pound” – It’s gonna be strong, if you wait that long for the Aggro sound. Musi być siła, gdy tak długo Aggro ni ma. Panowie odczekali, zajęli się innymi projektami, bez wątpienia mocno się rozwinęli. A teraz wrócili silniejsi niż kiedykolwiek. Pierwsza piosenka ustawia poprzeczkę bardzo wysoko a jednocześnie od razu sprawia, że czujemy się jak w domu, słysząc najbardziej klasyczne, oryginalne „dirty reggae”, na które tak długo czekaliśmy.
Następne „Say or Do” pokazuje, co się zmieniło. Po ślicznych klawiszkach we wstępie wjeżdża Jesse z tak aksamitnym wokalem, że gdyby nie była to płyta z charakterystyczną panterą na okładce, w życiu nie rozpoznałbym jego głosu. Również „Love Me Tonight” wpisuje się w tę estetykę. W podobnym stylu słyszałem go na kwietniowym festiwalu Freedom Sounds, gdzie występował z zespołem The Badasonics. Także w Reggae Workers of the World dało się słyszeć ten nieco bardziej nastrojowy śpiew. W ramach projektu The Aggrolites jest to jednak coś nowego i bardzo dobrze uzupełnia dotychczasowe brzmienie. Jednocześnie jest to pewna odpowiedź na nowe trendy i jasny sygnał, że panowie nie zamierzają łatwo dać się wyprzedzić młodzieży. Wschodzące gwiazdy Steady 45s nie od dziś przodują właśnie w takich romantycznych, mocno podlanych soulem piosenkach. Tu warto wspomnieć, że kiedy słyszycie na tej płycie puzon, saksofon czy nawet flet, gra na nim Joseph Quinoes, były członek Steady 45s właśnie.
Niektórzy mogli obawiać się, że album będzie zdominowany instrumentalami Rogera Rivasa. Osobiście pewnie nie byłbym tym jakoś przesadnie zmartwiony. Uwielbiam jego „Autumn Breeze”, „Last Goodbye” i „Organ Versions”. Rozumiem jednak słuchaczy, którym do pełni szczęścia potrzebny jest wokal. Uspokajam – proporcje na „Reggae Now!” są wręcz idealne. Instrumentali jest pięć. Właściwie to cztery i pół biorąc pod uwagę „Invasion”, gdzie w drugiej minucie pojawia się śliczny chórek w wykonaniu Alexa Désert i Destona Berry’ego. Obu panów możecie znać z Hepcata i The Lions. Usłyszycie ich też w wielu innych miejscach tego albumu. Moim instrumentalnym faworytem krążka jest „Western Taipan” – klimat wyprawy przez dżunglę, albo to po prostu moja wybujała wyobraźnia i dzisiejsza tropikalna temperatura. Rivas wyczynia tu prawdziwe cuda i przypomina, kto jest królem od klawiszy. Pisząc o wirtuozerskich popisach Rogera trzeba jeszcze wspomnieć o „Jack Pot”. Tu klawisze obsługuje również Rivas ale senior. Teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, że talent przekazywany jest w genach.
Spragnieni klasycznych aggro-szlagierów też mają w czym wybierać. „Groove Them Move Them” pięknie kontynuuje nastrój „Pound for Pound”. „Help Man” i „Why you Rat” to po prostu najbardziej klasyczny Jesse, a ostatni utwór wokalny „Aggro Reggae Party” właściwie samym tytułem zapowiada, że będzie wręcz kwintesencją Aggrolites’ów. Jak wspomniałem na początku – tu nie ma słabych piosenek. Każdy element układanki idealnie pasuje do innych. To jedna z tych płyt, które będziecie słuchać tak długo, że gdy za jakiś czas usłyszycie którąś z piosenek wyrwaną z kontekstu, po jej zakończeniu będziecie zdziwieni brakiem pierwszych dźwięków następnej pozycji z tracklisty.
Dobrze, że ten album pojawił się właśnie teraz. To jest tak wakacyjne granie, że ciężko mi wyobrazić sobie premierę w jakimś chłodniejszym okresie. Z każdym dźwiękiem czuć kalifornijskie słońce i gorące powietrze znad oceanu. Znów zakładam słuchawki, poprawiam okulary i wychodzę na ulice Warszawy Los Angeles. Łihihi!
Dyskusja