Celem wyjaśnienia dodam, że pierwszy dzień imprezy miał jak dla mnie charakter zbyt reggaeowo-dancehallowy bym teleportował się ze stolicy nieco wcześniej. Nie chcę w ten sposób urazić nikogo z występujących w piątek muzyków, jednak po prostu nie lubię zmuszać się do nieco sztucznego entuzjazmu. Z dużą dozą prawdopodobieństwa jestem w stanie stwierdzić, że po pierwszym dniu festu byłbym zupełnie niepotrzebnie dość mocno znudzony, pomimo niepodważalnej klasy gwiazd takich jak Collie Budzz, czy Lady Saw. Niczego im nie ujmując, kwestia gustu. Dobitnym potwierdzeniem słuszności mojej decyzji może być fakt, że gdy w sobotę, nieco po godzinie trzynastej, znalazłem się na płockiej plaży z minuty na minutę moja mina robiła się coraz bardziej znudzona i zblazowana. Z perspektywy czasu ciężko mi nawet ocenić, czy w większej części była to zasługa wątpliwej jakości muzyki serwowanej przez kolejnych wykonawców, czy może też niezależnych od organizatorów, a co najmniej upalnych czynników pogodowych. Tak czy siak dzień upłynął mi pod znakiem oganiania się od nadrzecznych komarów i leniwego sączenia piwa w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru.
Bardzo możliwe, że miłą niespodzianką w przynudnawym sobotnim repertuarze płockiej sceny mógłby okazać się Linton Kwesi Johnson i grający z nim Dennis Bovell Dub Band, jednak z przyczyn rozmaitych nie było mi dane wysłuchać całości koncertu. Jedyne co mogę rzec w tym temacie, to że pierwsze trzy numery sprawiały wrażenie świetnie dopracowanych i rewelacyjnie zagranych od strony technicznej. Tyle w ramach pochwał dla zespołu, bo już nawet ten krótki początek wskazywał, że Linton ma nadmierną wokalną skłonność do wszelkiego rodzaju melorecytacyjnego misjonarstwa, czy innego kaznodziejstwa, do których entuzjastów zdecydowanie nie należę.
Gdy wróciłem pod położoną na plaży scenę, już krzątali się na niej muzycy The Maytals, szykując nam główne danie wieczoru. Zaznaczam, że starałem się podejść do występu ze świeżym umysłem i w mojej ocenie w żaden sposób nie sugerować się niepokojącymi głosami dochodzącymi od niezadowolonych fanów Tootsa po niedawnym koncercie we francuskim Chambéry. Niestety potwierdzeniem ich pesymistycznej opinii zdawał się być skład zespołu, który wyszedł przed płocką publiczność. Poza oczywistą perkusją, dwie gitary i klawisze? Nawet wzbogacone o jakże uroczy dwuosobowy chórek, którego o ile mi wiadomo przynajmniej jedna członkini jest córką Tootsa, takie zestawienie wyglądało bez sekcji dętej co najmniej skromnie. Ale nie oceniajmy zespołu po okładce, pozwólmy im zagrać.
Tak, mądra decyzja. Przepiękne reggae w najlepszym dynamicznym stylu w połączeniu z rozmaitymi naleciałościami soulu, funky, rhytm & bluesa czy nawet gospel to właściwie nawet więcej niż spodziewałem się po tym koncercie. Wszelkie możliwe hity, „Sweet & Dandy”, „Monkey Man”, „Funky Kingston”, „Luoie, Louie”, „54-46”, czy „Bam Bam”, przy którym autentycznie zakręciła mi się w oku łezka wzruszenia. Rozumiem, że dość synkretyczny styl grania jakie zaserwował nam Toots nie wszystkim musiał przypaść do gustu, jednak dla mnie było to dokładnie to, czego oczekiwałbym po muzyku, który przez całą karierę garściami czerpał z kolejnych muzycznych nurtów. Momentami faktycznie było szybko, ale cały koncert był jednak utrzymany w dość klasycznym rytmie i mimo wszelkich gospelowych nawet fragmentów, gdzie Toots zdawał się wcielać w rolę nawiedzonego reggae-pastora, w żadnym razie nie odważyłbym się stwierdzić że tempo to było przesadzone. Brak sekcji dętej zastępowanej nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni klawiszami w pełni wynagrodził mi świetnie dysponowany głos głównego bohatera tego wieczoru, a Marie „Twiggi” Gitten i Leba Thomas w ramach chórku dopełniły całości.
Wielu artystom w tym wieku życzyć można takiej formy jaką w Płocku pokazał Toots, takiego głosu, takich możliwości i tak błyskotliwej zdolności łączenia reggae z innymi gatunkami. Nic dziwnego, że niezależnie od słusznej długości całego show pozostał pewien niedosyt, takiego grania chciałoby się słuchać bez przerwy. Na pocieszenie pozostał kończący scenę koncertową festiwalu występ znanego już u nas niemieckiego bandu Yellow Umbrella. Nie chcę rozpisywać się zbytnio w tym temacie, jako że przytłoczony nadmiarem doznań związanych z popisem Tootsa, nie miałem przyjemności wysłuchać proponowanego przez nich zestawu w całości. Mogę tylko powiedzieć, że zaprezentowali się nieźle, ale jako że grali już po najważniejszym wydarzeniu tej nocy, w żaden sposób nie byli w stanie przebić się przez dźwięki jamajskiej legendy.
Wrażenia z Reggaelandu, jak nietrudno wywnioskować z powyższych treści mam więc pomimo pewnych niedociągnięć jak najbardziej pozytywne. Frekwencja może nie była powalająca, ale pozwala mieć nadzieję na kolejne edycje, z pewnością nie gorsze pod względem zarówno organizacyjnym jak i muzycznym. W oczekiwaniu na odsłonę 2009 pozostaje żyć wspomnieniami z tegorocznego performance’u Tootsa i co chwilę łapać się na tym, że w głowie wciąż gra melodyjne „Louie, Louie”.
Dyskusja