Drugi dzień festiwalu rozpoczęła szczecińska Vespa. Ten zespół obecnie jest chyba najlepiej prezentującym się wykonawcą na polskiej scenie ska. Ich podejście do tej muzyki odpowiada mi bardzo, a poziom wykonawczy jaki prezentują, dla wielu jest wciąż nieosiągalny. Zestaw utworów własnych wymieszanych z coverami, w tym Napalm Death :-), sceniczny luz i żarty słowne, po których uszy nie więdną. A pod sceną dobra zabawa tych kilkudziesięciu, choć trzeba by raczej napisać kilkunastu ludzi, którzy zdecydowali się przybyć na Pola Marsowe. Myślę, że nie ma potrzeby analizowania zaprezentowanego programu punkt po punkcie. Każdy chyba Vespę widział i wie czego można się po nich spodziewać, a jeśli ostali się jeszcze tacy, którzy nie mieli przyjemności, powinni ten niewybaczalny błąd jak najszybciej naprawić. Mimo niekorzystnej pory i grania na otwarcie, szczecinianie zaprezentowali się z jak najlepszej strony. Tak trzymać.
Następnym wykonawcą byli goście z Pragi. Gipsy.cz łączą folklor romski z nowoczesnymi rytmami hip-hopowymi. W ich muzyce nie brakuje też elementów reggae. Ja ich lubię. Jeśli ktoś chce spróbować, proponuję dotrzeć do nagrań, poznać i wyrobić swoje zdanie. I niczym się nie sugerować. Polecam.
Wreszcie nadeszła chwila, na którą długo czekałem. Kiedy przed kilku laty za jakieś śmieszne pieniądze kupowałem zupełnie w ciemno na Allegro płytę zespołu Ska Cubano, kierując się wyłącznie intrygującą nazwą, nie wiedziałem, że dokonuję jednego z największych swoich odkryć muzycznych. Po pierwszym przesłuchaniu zakochałem się w tej muzyce i marzyłem, by kiedyś móc ich zobaczyć na żywo. I proszę, marzenia się spełniają. Na dodatek w naszym pięknym kraju. Prawie pod domem. Tego nie można było przegapić.
Przez chwilę myślałem, że do Wrocławia przyjedzie Beny Billy. Ale nie można mieć wszystkiego. To Carlos Pena w czarnym kapeluszu i ciemnych okularach jeszcze przed koncertem przechadzał się po terenie festiwalowym nie wypuszczając ani na chwilę z ręki takiej śmiesznej, czarnej siateczki. Ciekawe co w niej przechowywał? Okazał się bardzo sympatycznym, starszym panem. Można było chwilkę z nim porozmawiać, dostać autograf czy zrobić zdjęcie. Szczególnie chętnie fotografował się z dziewczętami ;-).
Wreszcie dotarł na scenę i koncert można było rozpoczynać. Szefem muzycznym całego przedsięwzięcia był oczywiście Natty Bo. Ubrany w jasny garnitur, z olbrzymim kluczem na szyi i w złotej koronie, dyrygował zespołem i publicznością, z którą momentalnie złapał wyśmienity kontakt. Razem z Peną stanowili wzajemnie uzupełniający się duet wokalistów. Nie zabrakło pięknej Megumi Mesaku na saksofonie altowym i w czerwonym kaszkiecie Tan Tana na trąbce. Sekcja dęta, w której jeszcze puzon i tenor, rozłożyła mnie całkowicie na łopatki. Właśnie tak należy grać na tych instrumentach. Co jakiś czas Natty Bo zapraszał poszczególnych muzyków na środek sceny, robiąc wtedy za statyw przykładając mikrofon do instrumentu, a ci, znaczy muzycy, wyczyniali cuda w solówkach. Wciąż czuję ciarki na plecach. Były też elementy cyrkowe. Megumi wykonała swój popisowy numer grając na saksofonie trzymanym z tyłu za plecami.
Bardzo podobał mi się grający na gitarze akustycznej i flecie Jesus Cutino. Zresztą wszyscy członkowie zespołu to instrumentaliści najwyższej klasy. Usłyszeć na żywo w ich wykonaniu doskonale znane z płyt Chango, Ska Cubano, Yiri Yiri Bon i wiele, wiele innych to czysta przyjemność. Szkoda, że tak niewiele osób zechciało wziąć udział w tym, nie boję się użyć patetycznego określenia, misterium muzycznym. Mimo to zespół zachowywał się tak jakby grał dla pełnej widowni. Po tym poznać profesjonalistów. Relacje z widownią były znakomite. Przytoczę jedną scenkę humorystyczną. Natty zapytał się, „Co lubicie pić”. Padła odpowiedź, że „wódkę”. „A jaką?” – „Każdą” :-). Jemu chodziło bardziej o tequilę, o której zaraz wspólnie zaśpiewaliśmy piosenkę.
Koncert, jak to na festiwalu, był krótki. Trwał tylko godzinę. Nie mogło jednak zabraknąć bisów. Te przedłużyły go o kolejne pół godziny. Wszystko za sprawą Ay Caramba w wersji 20. minutowej. Wystarczająca ilość czasu na prezentację zespołu, pokazanie umiejętności poszczególnych muzyków w licznych solówkach, rozmowy z publicznością, wspólne śpiewanie. Niestety, to był ostatni punkt programu. Chciałoby się dużo, dużo więcej. Po koncercie niektórzy członkowie zespołu zeszli do publiczności. Były autografy, fotki, uściski dłoni. Miłe pożegnanie. Miejmy nadzieję, że nie na zawsze i jeszcze kiedyś nadarzy się okazja ich zobaczyć.
Wieczór zakończył Balkan Beat Box z mieszanką muzyki żydowskiej, arabskiej, cygańskiej i bałkańskiej, podanej w nowoczesny sposób. Koncert bardzo żywiołowy i bardzo dobry. Ja jednak szykowałem się już do czekającej mnie podróży do Rosslau na kolejny festiwal, dlatego musiałem ich odpuścić. Może innym razem.
Podsumowując, ciekawy i udany festiwal. Chciałoby się rzec, do zobaczenia w przyszłym roku. Czy jednak na pewno? Ech, ta frekwencja. Zobaczymy, co przyszłość przyniesie.
Dyskusja