Relacje

This Is Ska Festival – 21-22.06.2013, Roßlau, Wasserburg

Przez ostatnie trzy lata niestety udawało mi się dość skutecznie unikać letnich muzycznych festiwali. Zawsze coś stawało na przeszkodzie i ostatecznie kończyło się na przeglądaniu uśmiechniętych twarzy znajomych w serwisach społecznościowych. Galerie zdjęć z koncertów w Czechach czy Niemczech skutkowały "mocnym" postanowieniem, by za rok nie odpuścić, ale później wychodziło jak zwykle. Całe szczęście rok 2013 okazał się inny.

Kontynuuj czytanie ▾

Kiedy zobaczyłem line-up kolejnej edycji niemieckiego festiwalu This Is Ska, po prostu wiedziałem, że muszę tam być. To pewnie moje mocno subiektywne odczucie, ale ciężko mi sobie przypomnieć w ostatnich latach jakąkolwiek imprezę w naszej części Europy, która mogłaby poszczycić się bardziej atrakcyjnym składem. Kalkulacje finansowe miały więc tym razem zdecydowanie drugorzędne znaczenie, decyzja zapadła bardzo szybko i 21 czerwca w doborowym towarzystwie znalazłem się na zamku Wasserburg w miasteczku Rosslau u naszych zachodnich sąsiadów.

Zdarzyło mi się już odwiedzić to miejsce kilka lat wcześniej przy analogicznej okazji. Jeśli cokolwiek się tam zmieniło, to tylko na lepsze. Mury średniowiecznego zameczku po raz kolejny doskonale sprawdziły się w roli scenografii ska-imprezy. Sprawna niemiecka organizacja sprawiła, że przebywanie na terenie festiwalowego mini-miasteczka było naprawdę przyjemne i bezproblemowe. Solidna, odpowiednio duża scena koncertowa, mała scena soundsystemowa, kilka punktów gastronomicznych i stoisk z płytami, odzieżą (tu reprezentacja z Polski: Hot Shot Wear) i innymi artykułami równie pierwszej potrzeby, pole namiotowe w odległości nie więcej niż trzech minut od centrum wydarzeń oraz pobliski parking to właściwie wszystkie strategiczne elementy okolicznej topografii, potrzebne do spędzenia udanego muzycznego weekendu w Rosslau. Nie odczułem żadnych organizacyjnych braków, nie bardzo wiem, na co poza komarami miałbym narzekać. Było optymalnie i rozsądnie, nawet pogoda dopisała i nieco zaskoczyła wszystkich prawdziwie wakacyjnym upałem. Przejdźmy więc do części artystycznej, bo dopiero tu robi się naprawdę ciekawie.

W piątek udało mi się zjawić w okolicy sceny dopiero wczesnym wieczorem, co niestety wiąże się z absencją na pierwszych występach. Część z nich pewnie i tak bym odpuścił. Nie widzę większych szans, bym został kiedyś fanem na przykład Cocoheadnuts. Żałuję jednak trochę koncertu Dutch Ska Express. Słyszałem, że wypadli zupełnie nieźle. Jako że mówimy o swego rodzaju supergrupie złożonej z muzyków z naprawdę konkretnym stażem w rozmaitych renomowanych zespołach, podejrzewam że od strony technicznej nie było się do czego przyczepić. Mógł co najwyżej rozczarować typowy przy tego typu projektach repertuar obfitujący w covery. Szkoda mi też, że przegapiłem Rubena Lopeza i The Diatones. To co słyszałem na wydanej w lutym płycie było całkiem obiecujące i chętnie sprawdziłbym jak wypadają na żywo. Może następnym razem. Koncerty zaczęły się dla mnie od Skarface. Żeby być zupełnie uczciwym, przyznam że niezbyt uważnie śledziłem z oddali ich poczynania. Nigdy nie należałem do wielbicieli tej francuskiej ekipy. Od lat grają w zasadzie to samo na tym samym przyzwoitym poziomie. Emocji nie wywołują u mnie właściwie żadnych, więc raczej ciężko żebym na takim festiwalu ekscytował się ich obecnością.

Po Francuzach na scenie pojawił się pierwszy reprezentant starszego jamajskiego pokolenia, czyli Winston Francis. Nie sam się pojawił oczywiście, towarzyszyła mu dzielnie świetna kapela z Drezna, Ken Guru & The Highjumpers. Ten występ zdecydowanie emocje wywołał i to jak najbardziej pozytywne. Pomimo wieku Winston trzyma się naprawdę świetnie. Brzmiał dobrze, a wszystkie ewentualne braki wokalne doskonale nadrabiał scenicznym entuzjazmem. Przy jednym z numerów pokusił się nawet o radosną wycieczkę w tłum. Nie zabrakło hitów jak „Love and Affection”, czy „California Dreaming”. Znalazło się też miejsce na „Three Little Birds”, czy „Redemption Song” z repertuaru Boba Marleya. Osobiście nie jestem wielkim fanem takich muzycznych cytatów, ale trzeba przyznać, że Winston bardzo zgrabnie owinął sobie publiczność wokół palca i spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem. Jakkolwiek również bawiłem się świetnie, nieco lepiej wspominam jednak jego występ sprzed kilku lat na Riverside Stomp. Czegoś mi tym razem zabrakło, a wtedy było naprawdę doskonale.

Hasło „włoski ska-punk” to właściwie aż nadto bym czym prędzej mówił do widzenia, dlatego też panowie z Talco musieli obyć się beze mnie pod sceną. Ostatnią gwiazdą pierwszego dnia festiwalu był Dr. Ring Ding i jego Ska Vaganza. Tu nie mogło być mowy o jakimkolwiek rozczarowaniu. Znany i lubiany również w Polsce Rysiek doskonale wie, co zrobić, żeby rozgrzać publiczność do czerwoności i najwyraźniej również tym razem, podobnie jak w przypadku koncertów nad Wisłą, postanowił nie brać żadnych jeńców. Repertuar z płyty „Piping Hot” to gwarancja świetnej zabawy, a zebrani w tym projekcie muzycy zapewniają najwyższy poziom grania z pewnością nie odbiegający od starych dobrych czasów Senior Allstars. Najnowsze hity „Sammy Don’t Go Out No More”, „Dancing With The Fat Man’s Lady”, „Noah”, czy takie szlagiery jak „Needle” i „Push Wood” skutecznie zmusiły wszystkie nogi i biodra do energicznych ruchów. Po takim secie nawet gdyby ktoś jeszcze grał później, miałby niełatwe zadanie by wykrzesać z publiczności choćby pojedynczą iskrę energii. Takie właśnie prawdziwe taneczne ska lubię, na takie koncerty mógłbym chodzić choćby codziennie, a Richie Alexander musiałby się teraz bardzo postarać, by choć trochę zmalał mój entuzjazm wobec jego ostatnich dokonań. Moim zdaniem koncert wieczoru.

Sobotę znów zacząłem od nieobecności na co najmniej dwóch występach, na których być chyba było warto. Pierwsi pominięci przeze mnie artyści to węgierscy The Mighty Fishers. Nie żebym jakoś bardzo cierpiał, że nie udało mi się ich usłyszeć, ale nagrania dostępne w internecie zdradzają całkiem niezłą zdolność wczuwania się w klasyczne brzmienia rocksteady i lovers rock. To mogłoby się okazać bardzo miłym, nieco leniwym otwarciem niezwykle intensywnego dnia. Druga przeoczona kapela to Autocratics z Japonii. Nie sądzę, bym zapałał wielką miłością do prezentowanego przez nich muzycznego stylu, ale zdaje się, że mógł to być jeden z bardziej energetycznych występów całego festiwalu. Japończycy grający ska znani są z wyjątkowo żywiołowych performance’ów i o ile się orientuję panowie z Autocratics nie byli wyjątkiem od tej reguły. Żeby oddać cześć stronie wizualnej koncertu pozwolę sobie zacytować redakcyjnego kolegę w nieco chyba zbyt powściągliwej opinii: „ubrani jak z katalogu, ruch sceniczny przepisowy”. Trzeci zespół umknął mi z pełną premedytacją. The Talks widziałem na początku roku w Berlinie i zupełnie mnie wtedy rozczarowali. Nagrany przez nich dotąd materiał, jakkolwiek całkiem poprawny, jakoś też niespecjalnie mnie porwał. Choć to coraz bardziej rozpoznawalna i lubiana ekipa, na powtórkę z lutego na razie zupełnie nie miałem ochoty. Pewnie jeszcze przy okazji się nimi zainteresuję, ale to zdecydowanie nie był ten moment.

Drugi dzień festiwalu otworzyli więc dla mnie Los Granadians del Espacio Exterior. Niełatwo by było o lepsze otwarcie. Właściwie mógłbym pojechać do Rosslau tylko dla nich i wróciłbym przeszczęśliwy. Nie całkiem rozumiem jak to działa, ale jest w ich graniu coś, co całkowicie rozkłada mnie na łopatki. Rocksteady i reggae rodem z lat 60. brzmi w ich wykonaniu może i nieco plastikowo, ale zarazem tak błogo i sielsko, że nie sposób oprzeć się nastrojowi i nie bujać beztrosko do jamajskich rytmów. Z całą pewnością nie należę do fanów hiszpańskojęzycznych wokali, ale tutaj wręcz doskonale komponują się z upalnym brzmieniem całości. Podczas koncertu słońce również postanowiło pokazać co potrafi i jeszcze spotęgowało południowy klimat. Zespół ten znany jest ze swoich tendencji do modowej ekstrawagancji. W teledyskach nieraz widać ich w przedziwnych pstrokatych kostiumach, którymi udowadniają że pojęcie obciachu jest im zupełnie obce. Tym razem powstrzymali się od tego typu uniformów, jednak tu i ówdzie znalazły się pewne akcenty, świadczące o specyficznych gustach. Szczególną uwagę zwracał gitarzysta Dr. Tema ze swoją bujną ciemną czupryną i obfitymi wąsami ubrany w czarne skórzane dzwony. Klasa sama w sobie. Właściwie gdyby zagrali tylko „Problemas”, „Dimelo” i „Es Peligroso” z najnowszego krążka, mógłbym odejść w pełni usatysfakcjonowany. Zabójczych hitów było jednak zdecydowanie więcej i po koncercie byłem wręcz wykończony tańcem w lejącym się z nieba żarze. Och, proszę, więcej takich zespołów, więcej takich koncertów!

Po Skatoons, których fanem nigdy nie byłem, więc pominąłem bez większego żalu, nadeszła pora na Aggrolites. Ostatni raz widziałem ich chyba kilka lat temu w Warszawie i Wrocławiu. Bez cienia wstydu mogę przyznać, że bardzo się za nimi stęskniłem. Koncertem na This Is Ska startowali letnią europejską trasę. Choćby dlatego Jesse i spółka musieli dać z siebie wszystko. Energia bijąca ze sceny momentalnie udzieliła się publiczności i od samego początku było wiadomo, że jakiekolwiek moje wątpliwości co do obecnej formy Amerykanów były zupełnie bezpodstawne. Ten sam wykop przy „Don’t let me down”, co kiedyś, ten sam nastrój przy „Alright”. Nie mniejsza frajda przy „Banana”, do tego zabawa z kołyszącymi się pod samą sceną dzieciakami i dmuchany banan latający nad głową publiczności. Może i „Dirty Reggae” potrafią zagrać zdecydowanie lepiej, może i koncert, który pamiętam z Warszawy wciąż nie ma sobie równych, ale żadnego zawodu tu z całą pewnością nie było. To wciąż ci sami potężni The Aggrolites i niełatwo znaleźć dla nich godną konkurencję. Fantastycznie było znów ich zobaczyć po tak długiej przerwie.

Zarówno Marka Foggo jak i Hotknives lubię i cenię bardzo. Tym bardziej ciekaw byłem wspólnego występu z przemieszanym repertuarem. O ile w przypadku Hotknives moje ulubione numery są przetasowane mniej więcej po równo między albumami, o tyle u Marka właściwie uwielbiam w całości jeden tylko krążek i poza nim podniecają mnie dosłownie ze dwa, może trzy numery. Mowa tu o „Missionary of Ska”, którego zawartości w Rosslau właściwie zupełnie zabrakło. Pewnie powinienem się tego spodziewać, ale jednak trochę nastawiłem się na mały koncert życzeń i nic mi z niego nie wyszło. Jakieś trzy czwarte koncertu pokontemplowałem więc sobie z daleka, przyglądając się trwającej pod sceną tanecznej ska-orgii. Świetnie zagrane, świetnie zaśpiewane. Foggo wciąż po tych wszystkich latach jest w bardzo dobrej formie, nadal nie do pomylenia, nadal pełen niekończącej się energii. Podobnie charakterystyczny jest gitarzysta Marc Carew, klasycznie już prezentujący się z nagim torsem, on też jest solidną marką nie do podrobienia. Nie mniej rozpoznawalne jest brzmienie klawiszy Richarda „Bosky’ego” Allena. Nie każdy docenia tak plastikowe, nieraz wręcz tandetne dźwięki, ale ja osobiście nie mam nic przeciwko. Dopiero pod koniec koncertu zdołałem wczuć się w pełni i pomimo niespełnionych w dużej mierze oczekiwań poszaleć trochę pod sceną.

Duet Stranger & Patsy od kiedy pamiętam darzę wyjątkowym uczuciem. Pierwszy raz słyszałem ich na którymś składaku Trojana. Od tamtej pory marzyłem, by usłyszeć kiedyś na żywo „When I Call Your Name”, który do dziś uważam za jeden z najlepszych numerów wszech czasów. Tej sobotniej nocy nie mogło mnie więc zabraknąć pod sceną. Jamajczykom w roli backing bandu towarzyszyli The SteadyTones, których wręcz uwielbiam, od kiedy dopadłem ich tegoroczny krążek „Heavy Impact”. Tu mam do siebie niestety trochę żalu. Wskutek logistyki około-koncertowej umknęły mi bowiem pierwsze numery, które zespół wykonał jeszcze bez udziału gwiazd starszego pokolenia. Mam nadzieję jakoś sobie zrekompensować to przeoczenie jeszcze w tym roku i usłyszeć piękny wokal Narges Weber w wersji wiodącej, a nie tylko w chórku. Całe szczęście pod sceną pojawiłem się wraz z pierwszymi dźwiękami „Koo Koo Doo”, którym przywitał publiczność Stranger Cole. Starszy pan ubrany w stylowy, czarno-biały, błyszczący dres i ciemny kapelusz wyglądał naprawdę uroczo. Mało tego, śpiewał też wcale nie najgorzej. To już raczej nie forma sprzed lat i nietrudno o fałsze, ale energii z pewnością tu nie brak i dało się słuchać jego występu z olbrzymią przyjemnością. Ba, nie sposób było nie tańczyć, a uśmiech z twarzy nie znikał. Po pewnie ze trzech pierwszych utworach na scenę zaproszona została Patsy Todd. Przez chwilę nie miałem przekonania. To co słyszałem, nie było całkiem takie, jakbym chciał. Patsy momentami brzmiała raczej wymuszenie i ledwie wyciągała oczekiwane dźwięki. Po części to na pewno wina akustyki, która podczas całego festiwalu nie stała na najwyższym poziomie. Tu zdarzały się jednak po prostu złe wejścia, ogólnie coś było nie tak. Jednak albo bardzo szybko przypomniała sobie co i jak, albo ja przyzwyczaiłem się do nieco zmienionego wiekiem brzmienia. Po kilku numerach nie przeszkadzało mi już nic i rozkoszowałem się kolejnymi hitami w wykonaniu jednego z najlepszych wokalnych duetów z Jamajki. „You Don´t Know”, „Give Me The Right”, a nawet „Artibella” z wariacją na temat Jamesa Bonda – podróż w czasie i pełnia szczęścia, ale najlepsze miało dopiero nadejść. Kiedy w końcu zaśpiewali „When I Call Your Name” wszystko brzmiało wprost idealnie. Może to moja fantazja i łaskawie mocno przymknięte uszy, ale naprawdę zaśpiewali to całkiem czysto, chyba najlepiej z całego zestawu tego wieczoru. Marzenie spełnione w doskonałym stylu, mogłem odejść.

Ale nie! Nie mógłby się bardziej pomylić ten, kto po koncercie Stranger & Patsy oddaliłby się do namiotu w przekonaniu, że najlepsze już było. Po krótkiej przerwie na scenie zainstalowali się panowie z Upsessions w charakterystycznych zielonych dresikach. Zagrali kilka swoich numerów, po czym wywołali z lasu backstage’u prawdziwego wilka… wilka, lisa i niedźwiedzia w jednym. Z piwem w jednej dłoni, z papierosem w drugiej, ubrany w koszulkę Supermana ukazał się publiczności sam Prince of Rudness, czyli Judge Dread we własnej osobie, a raczej jego współczesna inkarnacja, czyli Flo Strober, perkusista, a zarazem wokal SteadyTones. Tu należy się kilka słów wyjaśnienia. Dwa lata temu, podczas jednego ze swoich występów w Austrii, Upsessions poznali Flo i zachwycili się jego imitacją śpiewu Judge Dread’a. Tak zrodziła się koncepcja Judge Dread Memorial, projektu muzycznego mającego oddać hołd dokonaniom Sędziego. Początkowo miało to być dosłownie kilka koncertów, jednak zainteresowanie pomysłem przerosło oczekiwania jego autorów i tak niewinny żart przerodził się w dłuższą współpracę, której efekty zupełnie powaliły mnie na kolana podczas tegorocznej edycji This Is Ska. Najlepszy, doskonały, idealny, rewelacyjny – te słowa nie oddają w pełni, jak epicki był to występ. Permanentne uczucie ciarek na plecach i coraz bardziej rozdziawiona mina przy kolejnych fantastycznych imitacjach numerów Sędziego to tylko niektóre fizyczne objawy związane z ostatnim koncertem tego festiwalu. Zupełnie serio przyznaję, że w przypadku testu z zamkniętymi oczami mógłbym nieraz pomylić nową wersję Sędziego z oryginałem. Jakby tego było mało, również prezencję ma Flo całkiem zbliżoną do Alexandra Hughes’a. (Ob)sceniczy show też robi wcale nie gorszy. Trochę mi aż głupio, że tak się zachwycam typowym w zasadzie tribute bandem, ale ta cała zabawa naprawdę porusza mi coś w środku na tak wielu różnych poziomach, że nie potrafię opanować entuzjazmu. Usłyszeć na żywo numery takie jak „Ska Fever”, „Molly”, „Up With a Cock”, „Big Eight”, czy „Big Seven” (z przerywnikiem w postaci „Do You Really Want to Hurt Me”) było naprawdę równie bezcennym, co nieoczekiwanym spełnieniem kolejnych marzeń. Po ostatnich dźwiękach mimo późnej pory byłem tak rozbujany, że zdołałem jeszcze dobre dwie godziny pobawić się w ramach nightera serwowanego z winyli przez Rudeboy Soundsystem z udziałem Dr. Ring Dinga.

Pełnego podsumowania w tym tekście nie będzie. Najlepszym, najtrafniejszym podsumowaniem i finałem spinającym rozmaite muzyczne wątki był koncert Judge Dread Memorial. Teraz festiwal This Is Ska 2013 na zawsze ma w mojej pamięci i sercu miejsce choćby ze względu na to jedno wydarzenie, a przecież zasług organizatorzy mają tu zdecydowanie więcej. Oby podtrzymywali tegoroczny kierunek, a z przyjemnością pojawię się w Rosslau jeszcze nie raz i jestem pewien, że mówię to nie tylko w swoim imieniu.

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *