Nie inaczej było tym razem. Pomimo upływu dwunastu miesięcy wspomnienia z ubiegłorocznych występów Stranger & Patsy, czy Judge Dread Memorial były wciąż żywe. Gdy pojawiła się informacja o zaplanowanym na kolejną edycję koncercie The Tennors, nie było już miejsca na żadne wątpliwości. Rosslau, nadciągamy.
27 czerwca wylądowałem więc znów na niemieckiej ziemi. Nie sam rzecz jasna. Na miejscu pojawiła się solidna polska ekipa, chyba nawet liczniejsza niż poprzednio. Cieszy, że coraz więcej rodaków potrafi docenić ten festiwal. Pozwala to mieć pewną nadzieję na obecność w kolejnych latach polskiej reprezentacji również na scenie. Tegoroczna edycja nie zaskoczyła zmianami organizacyjnymi. Miejscem akcji oczywiście znów stały się przyległości średniowiecznego zamku. Wszystko odbyło się według starego, sprawdzonego schematu – duża scena główna, mniejsza soundsystemowa, trochę stoisk o charakterze gastronomiczno-muzyczno-tekstylnym, pobliskie pole namiotowe i parking. Nowinką w tym zestawie był namiot, w którym odbywało się skaraoke, pokazy filmowe oraz spotkania z artystami. Nie chciałbym ręczyć za to głową, ale tego elementu krajobrazu podczas poprzednich wizyt w Rosslau nie odnotowałem.
Festiwale rządzą się swoimi prawami i w związku z tą właśnie okolicznością, właściwie tradycyjnie już, pierwsze piątkowe wydarzenia sceniczne udało mi się przegapić. Potrzeby socjalne i integracja z dawno nie widzianymi znajomymi zwyciężyły w pierwszej fazie weekendu z koncertami kapel, których część przynajmniej na razie musi jeszcze pozostać dla mnie zagadką. Zespół kryjący się pod nazwą Hörinfarkt będę więc musiał sprawdzić przy innej okazji, podobnie jak Rude & The Lickshots. Figurujacy w rozpisce Distemper zastąpiony został meksykańskim zespołem La Bolonchona. Z daleka zdołałem usłyszeć dosłownie półtora numeru. Podobno wyszło całkiem nieźle.
Prawdziwe muzyczne doznania zacząłem więc od Slackersów. Na wstępie muszę zaznaczyć, że miałem tu mocno wygórowane oczekiwania. Podczas poprzednich spotkań z tym zespołem poprzeczka została ustawiona naprawdę wysoko, a jeśli do tego dodać pewne aspekty sentymentalne i kilkuletni głód oczekiwania na kolejny koncert, Amerykanów czekało nie lada wyzwanie. Czy było tak doskonale, jak bym tego sobie życzył? Nie do końca. Czy zagrali słabo? Wręcz przeciwnie. Ba, byli w świetnej formie i zaprezentowali się od jak najlepszej strony.
Nie umiem do końca określić, jakiż to tajemniczy czynnik X zadecydował o tym, że po występie miałem uczucie poważnego niedosytu. Może zabrakło mi kilku numerów, na które czekałem. Może nie do końca odpowiadało mi ciut inne, nieco chyba szybsze, niż to znane ze studyjnych nagrań tempo. Może jeszcze nie zdążyłem dać się całkiem ponieść festiwalowemu nastrojowi. Nie wiem. Coś mi się tam po prostu nie zgadzało. Trudno. Żeby bezproduktywnie nie narzekać więcej, powiem, że Vic Ruggiero i spółka to prawdziwi fachowcy od robienia show i kontaktu z publicznością. Fakt, że od lat występują w mniej więcej niezmienionym składzie, jest tu nie do przecenienia. Słychać, że dobrze się czują razem na scenie, a jednocześnie potrafią wyrazić charakter takich muzycznych indywidualności jak Vic, Dave Hillyard, Glen Pine, czy Marcus Geard. Niezależnie od wszelkich moich obiekcji cudownie było usłyszeć „Have The Time”, czy „Keep Him Away” i z przyjemnością w przyszłości jeszcze nieraz sprawdzę, czy The Slackers są wstanie wywołać u mnie znów takie emocje, jak kiedyś.
Jako następni zagrali The Hotknives, będący właściwie już stałymi bywalcami festiwalu w Rosslau. Tu w moim przekonaniu były naprawdę skromne szanse na jakąś większą niespodziankę. Miałem okazję widzieć Brytyjczyków już kilkukrotnie i zawsze obywało się bez rozczarowań. Stały poziom techniczny, charakterystyczne, zabarwione popową nutką ska, ekspozycja spoconego torsu Marca Carew i chóralne śpiewy – w przypadku tego zespołu to po prostu sprawdzona recepta na sukces, którą publiczność niezmiennie docenia. Nie mogę powiedzieć, żebym był jakoś specjalnie podekscytowany tym koncertem, ale ich hity nie starzeją się wcale. Nawet nie trzeba dodawać hasła „Don’t Go Away”, bo i tak jest prawie pewne, że panowie jeszcze tu wrócą. Bawiłem się co najmniej dobrze i zupełnie nieźle zdołałem się nastroić przed nadchodzącym wydarzeniem wieczoru.
Gdy było już całkiem ciemno, po krótkiej zapowiedzi występującego tu w roli konferansjera Dr. Ring Dinga, na scenie pojawili się Easy Snappers. Kapela ta miała być backing bandem dla legendarnego duetu Roy & Yvonne, jednak zaczęła od własnego krótkiego setu, który ładnie potwierdził to, co o niej wcześniej słyszałem. Bujające rocksteady i reggae okraszone świetnym wokalem niejakiej Chatty T doskonale zbudowało klimat przed pojawieniem się jamajskich gwiazd. A Cóż można powiedzieć o nich? Tego chciałem, na to czekałem. Zawodu chyba bym nie zniósł, całe szczęście nie musiałem się o tym przekonywać. Wokalistka Easy Snappers pozostała na scenie jako jednoosobowy chórek, a Yvonne Harrison i Roy Panton dali z siebie wszystko. Och, cóż tam się działo! Tak jak rok wcześniej miałem pewne obiekcje co do wokalnej formy Strangera i Patsy, tak tutaj trudniej było się do czegoś przyczepić. Oboje śpiewali bardzo dobrze. Jeśli przegląd hitów własnych i nie tylko zestawić z rewelacyjną wręcz atmosferą pod sceną, z której festiwal w Rosslau słynie nie od dziś, ten koncert był zdecydowanie najjaśniejszym punktem piątku. Jamajczycy śpiewali zarówno swoje najsłynniejsze duety jak i solowe przeboje, zmieniając się przy mikrofonie. Całe wydarzenie najlepiej chyba można podsumować tytułem jednej z najbardziej znanych piosenek Roya – prawdziwe „Endless Memory”.
Na koniec dnia wystąpili jeszcze The Busters, mający u naszych sąsiadów poniekąd zasłużony status gwiazdy. Lata konsekwentnego koncertowania pozwoliło im na niemieckiej scenie zbudować sobie bardzo mocną pozycję i rzeszę wiernych fanów. Towarzyszył im Dr. Ring Ding, co w pewien sposób dodawało ich brzmieniu uroku. Może w innych okolicznościach byłbym w stanie owo brzmienie bardziej docenić, ale po przeżyciu, jakim był występ Roya i Yvonne nie było to proste. Piątek swoją winylową selekcją zamknął Rudeboy Sound również wspomagany przez Richiego Junga, czyli wspomnianego wyżej doktora.
Na półmetku relacji warto wspomnieć o mocnym polskim akcencie festiwalu, jakim niewątpliwie była światowa premiera filmu Ska Delight w reżyserii Krzysztofa Gajewskiego, odpowiedzialnego w tym roku również za obsługę medialną całej imprezy. Podczas obu dni odbyło się kilka projekcji tego dokumentu, będącego solidnym przekrojem przez światową scenę ska. Występują w nim zarówno tytani gatunku o muzycznych korzeniach sięgających lat 60. jak i współczesne zespoły z rozmaitych zakątków globu. Wywiady przeplatane są fragmentami koncertów, a narratorem jest tu nie kto inny niż Dr. Ring Ding. Produkcja spotkała się z ciepłym przyjęciem publiczności, a Krzysztof i jeden ze współautorów filmu, Victor Quero mieli nawet swoje pięć minut na głównej festiwalowej scenie. Pomimo pewnych kontrowersji związanych z procesem powstawania tego dzieła, o których można by napisać oddzielny artykuł, a o których była nawet przez chwilę mowa podczas publicznego wystąpienia, bardzo cieszy, że muzyczne produkcje tej rangi wychodzą właśnie z Polski.
Jeśli uczciwie przyjrzeć się line-upowi tegorocznego This Is Ska, trzeba zauważyć, że skład zaplanowany na sobotę wyglądał zdecydowanie bardziej imponująco. Już o godz. 13 na scenę miała wyjść wspaniała Doreen Shaffer. W ostatniej chwili jej występ został jednak odwołany. Doreen szczerze uwielbiam i najprawdopodobniej rozpaczałbym z powodu takiego obrotu spraw, gdyby nie to, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania i zdołali zapewnić prawdziwie godne zastępstwo. Na Dawn Penn „polowałem” już od kilku lat, toteż taki rozwój sytuacji wywołał na mojej twarzy niekłamany uśmiech. Jeśli w ferworze festiwalowej walki niczego nie pomyliłem, akompaniował jej zespół The Magic Touch. Dla mnie był to koncert zupełnie zgodny z oczekiwaniami i mimo nieco wczesnej pory bawiłem się doskonale. Nie umiem określić z czego to wynikało, ale Dawn Penn miała, jak by to ująć, nieco nonszalancki, a wręcz zblazowany stosunek do śpiewanych przez siebie piosenek. W żadnym razie nie przeszkadzało to w odbiorze, ani nie przekładało się na jakość, nawet dodawało koncertowi nieco uroku. Wspominam to tylko jako pewną ciekawostkę. „You Don’t Love Me” brzmiało dokładnie tak świetnie, jak bym sobie życzył. Można powiedzieć, że nieco przypadkiem zdołałem spełnić jedno ze swoich małych marzeń.
Nieco później scenę zajęła Bluekilla. Tych panów widziałem już wcześniej, raz nawet na początku tego roku. Z grubsza wiedziałem więc, czego się spodziewać. Dobry koncert, bez jakiś szczególnych fajerwerków. Niemcy mimo wczesnego popołudnia byli w stanie zgromadzić całkiem liczną publiczność i skutecznie sprowokować ją do tańców. Unlimiters i Offenders przegapiłem, by ponownie pojawić się pod sceną dopiero przed 18.
Wtedy to rozpoczął się występ wenezuelskiej kapeli BigMandrake, którego byłem bardzo ciekaw. Skład z Caracas widziałem już dwukrotnie w Warszawie, za każdym razem w warunkach klubowych. Pomimo, że jest to mocno ska-punkowe granie, którego na co dzień nie aplikuję sobie zbyt chętnie z odtwarzacza, obydwa koncerty, na których byłem, okazały się prawdziwymi petardami. Po tym jak dosłownie kilka dni wcześniej Wenezuelczycy rozpalili mały tłumek w naszej stolicy, bardzo interesowało mnie, czy będą w stanie powtórzyć tę sztukę w warunkach festiwalowych. Nie rozczarowałem się. Interakcja ze znacznie liczniejszą publicznością – level expert, fantastycznie brzmiąca sekcja dęta, którą udowadniali, że stać ich na znacznie więcej niż tylko ska-punk, popisy taneczno-wokalne charyzmatycznego lidera – to wszystko nie mogło się spotkać z reakcją inną niż pełen entuzjazm. Doskonała zabawa w południowoamerykańskim stylu. Życzyłbym sobie w tym graniu mniej punk rocka, a więcej Jamajki, ale i tak występ ten zaliczam na duży plus. Warto dodać, że podczas całej europejskiej trasy na basie udzielał się tu, wspomniany już wcześniej przy okazji Ska Delight, Victor Quero. Miłym akcentem był też fakt, że członków kapeli przez cały wieczór można było później spotkać na kolejnych koncertach. Dobrze to świadczy o ich szczerym zaangażowaniu w scenę, którą przecież sami współtworzą.
Kolejne gwiazdy This Is Ska to The Toasters, najdłużej grający amerykański ska-band. Z Bucketem i spółką bywa różnie, głównie chyba właśnie ze względu na ową spółkę. Zespół ma za sobą tyle roszad w składzie, że właściwie nie sposób zliczyć wszystkich muzyków, jacy na przestrzeni lat grali pod tym szyldem. Kilka lat temu miałem już poważną chwilę zwątpienia w Roba Hingleya i jego „2Tone Army”. Wiarę przywrócił mi ostatni ich koncert w Warszawie. Znów było dobrze, znów było, jak trzeba. W Rosslau nie było gorzej. Kapela zagrała na luzie, słychać było zgranie i frajdę. Wszystkie najsłynniejsze hity brzmiały świeżo i lekko. Takie koncerty lubię. Jeśli uda się utrzymać zbliżoną formę, oby występowali przez następne trzydzieści lat.
Pewnym „nowym otwarciem” wieczoru było pojawienie się Boss Capone, a więc ekipy mocno odbiegającej stylistycznie od swoich sobotnich poprzedników. Tytułowy szef to Boss van Trigt, wokalista The Upsessions,a granie które zaproponował to soczyste skinhead reggae, czyli brzmienie na które z utęsknieniem czekałem podczas tego festiwalu. Po tym, co do tej pory słyszałem z płyty, musiałem być nastawiony więcej niż optymistycznie. Było świetnie, było doskonale. Biodra ruszały się same, a do pełni szczęścia brakowało tylko solidnego upału. Prawdziwie plażowa muzyka w najlepszym wykonaniu, genialne klawisze i świetnie pasujący do całości wokal. To lubię, to kocham. Holendrzy stanęli na wysokości zadania i spełnili moje, wcale nie małe oczekiwania. True Boss!
Dalej znów nastąpił mały zwrot gatunkowy i na scenie zainstalowali się Buster Shuffle. To jest kapela, którą cenię bardzo. Różne są na ich temat zdania. Mi podobają się zarówno z płyt jak i w wersji na żywo. Po tym, co na początku roku widziałem w Berlinie nastawiłem się na petardę – dostałem, co chciałem. Ten zespół na scenie to prawdziwy żywioł i taki też żywioł potrafi wydobyć ze swoich fanów. Cuda, które wyczynia wokalista, a zarazem klawiszowiec naprawdę trudno opisać słowami. To trzeba zobaczyć. Ja powiem tylko, że granie pupą to nie jedyna sztuczka, którą potrafi zaskoczyć publiczność. Nieco madnessowe brytyjskie brzmienie świetnie uzupełnia wokalistka Carrie. Numery takie jak „Our Night Out”, czy „Doesn’t Matter” to absolutne koncertowe hity. Tłumy szaleją, temperatura festiwalu rośnie, jest wciąż coraz lepiej…
…a na tym etapie musi być już tylko lepiej, bo teraz imprezę przejmują legendarni The Tennors wspomagani siłami sprawdzonych już z Dawn Penn muzyków z Magic Touch. To jest jeden z takich koncertów, o których marzy się latami, o których śni się po nocach, na których drze się spod sceny „pull up”, a cała reszta świata na ponad godzinę przestaje istnieć. „Ride Your Donkey”, „Sufferer”, „Another Scorcher”, „Pressure and Slide”, „Baby Come Home”, „Massi Massa” – to jest przecież aż za dużo jak na jeden występ. Człowiek stoi jak oniemiały i nie może uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Co z tego, że tak naprawdę to sam Clive Tennors robi większość roboty? To i tak jest najlepsze i nic nie jest w stanie tego zmienić. „Cleopatra” na żywo to jest szczyt marzeń i pełnia szczęścia. „You’ve got a smile like Mona Lisa” – śpiewam razem z tłumem i czuję, że już nigdy nie będzie lepiej. Po 35-letniej przerwie The Tennors triumfalnie podbijają serca publiczności, która jeszcze nie urodziła się, gdy oni nagrywali swoje największe hity. Do teraz znała je jedynie z trzeszczących winyli, do bólu zgranych na imprezach. Nie chcę wpadać w jakiś mistyczny ton, ale to jest naprawdę prawdziwie epickie przeżycie, o którym można będzie opowiadać dzieciom. Nie wiem, co mógłbym dodać.
Scenę koncertową zamknęli El Bosso & Die Ping Pongs. Po Tennorsach nie byli w stanie zrobić na mnie dużego wrażenia, ale trzeba uczciwie przyznać, że tłum zgromadzili zupełnie konkretny. W ich występie doszukuję się jakiejś koncepcji organizatorów, którzy w podobny sposób niemieckim szybkim ska Bustersów zakończyli piątek. Do mnie nie bardzo to trafia, ale publiczność najwyraźniej oceniła to inaczej. Osobiście miałem odrobinę frajdy z numeru „Renn Los” i do tej krótkiej recenzji się ograniczę. Ja o tej porze chciałem już krzyczeć tylko „This Is Rocksteady” i odrobinę ujścia tej bujającej energii znalazłem na scenie soundsystemowej, gdzie jeszcze długo w nocy tańczyłem przy klasycznych hitach serwowanych przez Rudeboy Sound.
Kiedy wydawało się, że po edycji z minionego roku nie może być już większego sukcesu, znów okazało się, że poprzeczkę da się ustawić jeszcze wyżej. Nie mam pojęcia, czym This Is Ska zaskoczy w 2015 roku, ale będą się musieli bardzo postarać, żeby przebić tegoroczną odsłonę festiwalu. Jeśli nie spuszczą z tonu, jedno jest pewne. Tam trzeba być.
Dyskusja