Podczas Freedom Sounds 2018 Victor Rice wystąpił z septetem i promował swoją trzecią płytę, „Smoke”. To krążek, który nagrał długo po przeprowadzce z Nowego Jorku do São Paulo i, jak sam mówi, nawet gdyby chciał, nie uniknąłby brazylijskich inspiracji.
W rozmowie wspomniał, że ma już w głowie pomysły na 2 kolejne albumy. Dwa dni temu ogłosił, że w maju Easy Star Records wyda jeden z nich.
Zanim doczekamy się pierwszych zwiastunów nowego nagrania, posłuchajcie, co dwa lata temu Victor opowiedział mi o płycie „Smoke”, brazylijskich fascynacjach, miłości do rocksteady i swojej relacji ze sceną ska.
Jeśli wolicie czytać niż słuchać, poniżej znajdziecie wywiad w wersji tekstowej.
Magdalena Miszewska: Jestem na festiwalu Freedom Sounds od wczoraj i w tym roku jest tu naprawdę gorąco. W klubie i w ogóle w Kolonii. Myślę, że jest prawie tak gorąco, jak podczas legendarnego jamajskiego lata 1966 roku, kiedy narodziła się muzyka rocksteady. Twój najnowszy album, „Smoke”, idealnie pasuje do tych warunków.
Victor Rice: Idealnie, dziękuję bardzo. Era rocksteady bardzo mnie interesuje, a zwłaszcza to, co działo się w tym okresie w Brazylii. To czas największej popularności samba rock. To jeden z moich ulubionych okresów w historii.
MM: I pewnie dlatego chciałeś na swoim krążku połączyć rocksteady i sambę. Ale wspominałeś, że na początku nie było dla ciebie oczywiste, że te dwa style idą w parze.
VR: To prawda. Nadal mam wątpliwości. Mistrzostwem byłoby dla mnie stworzenie rytmu, który Brazylijczycy uważaliby za brazylijski, a Jamajczycy – jamajski. To się jeszcze nie zdarzyło. Wszystkie moje eksperymenty z tym połączeniem ciągną bardziej w jedną lub drugą stronę. Myślę, że to niemożliwe zadanie. Nie staram się odnaleźć tego brzmienia, ale myślę, że jeśli tylko pójdę w tę stronę, wszystko, co powstanie po drodze, będzie tego warte. Jestem zadowolony z wyników tych eksperymentów i nie sądzę, żeby kiedykolwiek miały się one zakończyć.
MM: Czyli twój album „Smoke” to tylko pierwszy krok w kierunku znalezienia idealnej kombinacji?
VR: Tak. „Smoke” ma dla mnie wiele znaczeń, bo minęło dużo czasu od mojej drugiej płyty.
MM: 14 lat?
VR: Tak, 14 lub 15. To moja trzecia płyta, ale pod wieloma względami myślę o niej jak o mojej pierwszej. Jakbym zaczynał od nowa. Mam już w głowie dwie kolejne płyty, które mogłyby uzupełnić zestaw prezentujący to, co dzieje się teraz u mnie muzycznie.
MM: Po raz pierwszy próbujesz połączyć sambę i rocksteady, więc może to pierwszy album tego okresu twojej muzycznej działalności.
VR: Tak, absolutnie. Na płycie jest mnóstwo ska i może trochę brzmień reggae. To nie tak, że porzuciłem swoje korzenie. Po prostu staram się włożyć w nie coś więcej.
MM: Sporo minęło od wydania „In America” do „Smoke”, ale byłeś w tym czasie zajęty. Grałeś z innymi zespołami, produkowałeś ich albumy, zajmowałeś się inżynierią dźwięku, przeprowadziłeś się do Brazylii. Co jeszcze robiłeś przez te 14, 15 lat?
VR: W tym czasie nigdy nie przestałem tworzyć muzyki. Po prostu nie było to wystarczająco spójne, aby stworzyć album. Mam dużo produkcji, których nigdy nie ukończyłem. Wiele piosenek, które zostały napisane i nawet nie wyszły poza mój notes, nigdy nie trafiły do studia. I wiele rzeczy, które zostały nagrane, ale których nigdy nie skończyłem, ponieważ nie czułem, że pójdą w dobrym kierunku. Tak to było. Ale miałem dużo pracy. Rozwijałem swój projekt dubowy i to wyszło mu na dobre. Tylko nie jest to praca z zespołem i nie jest to właściwe komponowanie, a raczej sytuacja, w której jestem gdzieś pomiędzy byciem artystą a inżynierem. To było naprawdę satysfakcjonujące, ale teraz czuję, że muszę tworzyć więcej muzyki i znów pracować z zespołem, z innymi ludźmi. Powrót do tego był naprawdę ekscytujący. Wydaje mi się, że przez te 15 lat zadomawiałem się w Brazylii, więc dużo się działo. Wiele osób pojawiło się w moim życiu i wiele się w nim wydarzyło. To był emocjonujący okres i czuję, że teraz, kiedy wracam do tworzenia własnej muzyki, niezależnie od tego, czy tego chcę, czy nie, Brazylia całkowicie wpłynęła na to, co robiłem i co robię. Nie szukałem tych inspiracji. Nie pojechałem do Brazylii z powodów muzycznych. Przeprowadziłem się tam tylko po to, by wydostać się z USA. Miałem już dość tego miejsca.
MM: Czyli Brazylia to przypadek?
VR: Nie. Po prostu kochałem Brazylię i wiedziałem, że chcę tam mieszkać, więc to była łatwa decyzja. Ale nie jeździłem tam, żeby studiować muzykę brazylijską. Po prostu nie da się jej nie słyszeć, nie można się odciąć od jej wpływu.
MM: Niewiele wiem o Brazylii, tyle co z jakichś z filmów lub seriali. Czy to naprawdę kraj pełen muzyki? Mam wrażenie, że muzyka jest tam wszędzie.
VR: Muszę się przyznać, że tak naprawdę nie znam Brazylii. Uwielbiam São Paulo i kiedy się tam przeprowadziłem, to po prostu tam zostałem. Dużej części Brazylii nigdy nie widziałem, więc mogę mówić tylko o São Paulo, a tam tętnią życiem wszystkie formy sztuki. To niesamowite miasto. Tak mówiło się kiedyś o Berlinie. Artyści tworzący w każdej dziedzinie sprawiają, że wiele się tam dzieje. Wizualnie, dźwiękowo, linearnie, nielinearnie, w tańcu, ta lista nie ma końca. To fascynujące, że jestem gdzieś w środku takiej dużej aktywności. Wydaje mi się, że to najlepsze miejsce dla artysty.
MM: To zabawne, że pochodzisz z USA, mieszkasz w Brazylii, nagrałeś album, który próbuje połączyć sambę i rocksteady, ale kiedy szukałeś muzyków, którzy by z tobą grali, pojechałeś do Europy.
VR: Cóż, już tłumaczę (śmiech). Znam Nico i chłopaków z Belgii od 15 lat. A oni znają moją muzykę, wiedzą, w jaki sposób pracuję i łatwo było zebrać ich w studio. Nico ma niesamowite studio i świetnie się rozumiemy. To trochę dziwne, że nagrałem płytę inspirowaną Brazylią w Belgii, z Europejczykami. W nagraniu nie ma Brazylijczyków, ale akurat byłem w Europie i miałem czas. Spędziłem tu miesiące. Sesje nagraniowe mieliśmy w 2013 roku, a ja miałem dłuższe okresy, kiedy siedziałem u Nico. Zagraliśmy też razem kilka koncertów. Ale spędziłem też trochę czasu sam we Włoszech, gdzie powstały niektóre pomysły na piosenki z tej płyty. Kiedy wróciłem do Belgii, wystarczyło tylko nagrać kilka rzeczy. Pierwszy raz miałem spójną, pełną płytę – 10 piosenek, które ze sobą współgrają. Od tamtej pory wszystko świetnie się układało. Czuję się, jakbym wrócił do siebie, na swoje miejsce.
MM: Czy sam napisałeś wszystkie piosenki, a potem poszedłeś do chłopaków, żeby je nagrać, czy oni też dodali coś od siebie?
VR: Zwykle najpierw piszę ołówkiem na kartkach. Słyszę dźwięki w mojej głowie i rozpracowuję je na papierze. Kiedy przychodzę do chłopaków, wszystko jest już napisane, dla dęciaków, wszystkich muzyków. Może trochę eksperymentujemy z tempem lub rytmem. Jedyne, czego nie piszę, to solówki, interpretacje i improwizacje. Poza tym muszę mieć wszystko pod kontrolą, jeśli chodzi o muzykę.
MM: Czy sam wyprodukowałeś ten album?
VR: Myślę, że można tak powiedzieć. Sprawiłem, żeby wszystko się wydarzyło, a potem sam zmiksowałem nagrania w moim studio w São Paulo. Zadbałem o wszystko, nawet o okładkę. Wiedziałem, kto co może robić, i po raz pierwszy miałem w 100% kreatywną kontrolę nad płytą. Fakt, że zrobiłem wszystko, tak, jak chciałem, i wytwórnia Easy Star powiedziała, że album jest świetny i wyda go w takiej formie, to potwierdzenie, że wiem, co robię, i mogę sobie bardziej zaufać. To wspaniałe uczucie.
MM: Kiedy myślę o Victorze Rice, widzę wiele odsłon twojej kariery muzycznej. Produkujesz płyty, masz projekt dubowy, nagrywasz albumy z innymi muzykami. Czy uważasz się bardziej za inżyniera dźwięku czy muzyka?
VR: W pierwszej kolejności uważam się za muzyka. Po to poszedłem do szkoły i traktowałem to zawsze poważnie. Część inżynierska jest czymś, czego nauczono mnie później. Ktoś, kto mnie tego uczył, powiedział, że o wiele łatwiej jest nauczyć muzyka inżynierii, niż nauczyć inżyniera muzykalności. Nie nauczysz muzyki byle kogo, ale możesz uczyć inżynierii dźwięku muzyka i on to zrozumie. Nadal uważam się za muzyka i myślę, że powinienem więcej grać na basie, częściej być na scenie. Chcę się tym lepiej zająć. Wspaniale jest wyjść w końcu ze studia. Myślę, że wypaliłbym się tam, bo to nie karmi mnie tak, jak robi to tworzenie muzyki. Uświadomiłem sobie, że jeśli sam jej nie stworzę, nikt tego nie zrobi. Szukam równowagi między moim życiem muzycznym a życiem zawodowym jako inżynier i producent. Myślę, że Europa będzie mnie częściej widywać w ciągu najbliższych kilku lat.
MM: Wydaje mi się, że jesteś tu bardzo często. Zastanawiam się nad pewną sytuacją. W Polsce wielu muzyków jazzowych uważa USA za swoją ziemię obiecaną. Jeśli jesteś muzykiem jazzowym, musisz tam pojechać i zagrać kilka koncertów. Jeśli zyskasz popularność, wtedy jesteś prawdziwym muzykiem jazzowym. Ale patrząc na scenę ska lub zespoły punkowe i inne alternatywne gatunki, widzę, że ludzie ze Stanów Zjednoczonych uważają Europę za swoją ziemię obiecaną, ponieważ mogą grać duże trasy koncertowe i często mówią, że ludzie tutaj są bardziej zainteresowani muzyką niż w USA Czy myślisz o Europie w tych kategoriach? Czy to ziemia obiecana dla muzyka?
VR: Zdecydowanie. Muzycy jazzowi też tak uważają. Już tłumaczę, o co chodzi. Każdy muzyk jazzowy na tej planecie będzie chciał pojechać do Nowego Jorku, aby sprawdzić siebie i swoja pozycję, zdobyć wiedzę i wgląd w środowisko, ale też przekonać się, jak wypada w porównaniu z innymi. Wydaje mi się, że Nowy Jork wciąż jest do tego najlepszym miejscem. Teraz, jeśli chcesz zarabiać na życie grając jazz, nie zrobisz tego w Nowym Jorku. Muzycy jazzowi są tam jak karaluchy, jest ich po prostu za dużo. Zawsze wiedziałem, nawet idąc do konserwatorium, że dobre życie dla czynnego muzyka, godne i praktyczne, jest w Europie. Tam ludzie bardziej doceniają muzykę. Jasne, Amerykanie mogą tworzyć świetną muzykę, ale będzie ona bardziej doceniona w Europie. Znam wielu muzyków jazzowych, którzy mieszkają w Nowym Jorku, ale koncertują w Europie. Tak sobie radzą. Nie zdziwiło mnie, że kiedy po raz pierwszy byłem w Europie, czułem to samo. Pomyślałem wtedy: „Okej, Nowy Jork jest świetny. Myślę, że wiem, co chcę robić, ale ostatecznie, jeśli chcę cieszyć się życiem muzyka, prawdopodobnie powinienem przenieść się do Europy albo gdzieś ”. Wybrałem Brazylię, ponieważ tam nie pada śnieg (śmiech).
MM: Tak, to na pewno zaleta. Ponieważ rozmawialiśmy o Nowym Jorku, może moglibyśmy cofnąć się w czasie do lat 90., kiedy kwitła tam scena ska, a ty byłeś jej częścią. Jak wspominasz te czasy?
VR: Bardzo dobrze. Uśmiecham się, kiedy o tym myślę. To zabawne, gdy myślę o ludziach, z którymi wtedy grałem i z którymi nadal gram. Nie sądzę, żebyśmy w latach 90. zastanawiali się, kto nadal będzie to robił za 30 lat. Wspaniale jest zobaczyć, które nasze nagrania i zespoły stały się dla tej sceny ważne, bo przecież na każdą grupę, którą ludzie znają, jak Stubborn All-Stars lub New York Ska-Jazz Ensemble, przypada pięć lub sześć grup, które nie odniosły sukcesu. Dobrze jest popatrzeć wstecz i o tym pomyśleć. Nie mieliśmy pojęcia, że nagranie „Dub Side Of The Moon” będzie takim wydarzeniem. Kiedy nagrywaliśmy jakiś album, nigdy nikt nie mówił, że to będzie ten, który wszyscy będą znać”. Fajnie jest patrzeć wstecz i zdać sobie sprawę z tego, ilu mam przyjaciół z tamtych lat. Lubię myśleć o tym, jak aktywna była ta scena w latach 90 i jak prężnie wtedy działaliśmy. Teraz wydaje się to takie naturalne – co innego mielibyśmy robić? Ale wcale nie szykowaliśmy się na to, że tak będzie wyglądała nasza przyszłość. To znaczy, nie wiedziałem wtedy, że nigdy nie opuszczę sceny ska (śmiech).
MM: Wydaje mi się, że teraz Los Angeles jest naprawdę ważnym miejscem dla muzyki ska. Jest tyle zespołów z tego wybrzeża Stanów.
VR: Tak i od początku istnieje pewna rywalizacja między Nowym Jorkiem a L.A. Podoba mi się sposób, w jaki ktoś to kiedyś określił, że w Nowym Jorku są świetni twórcy piosenek, ale nie zależy im aż tak bardzo na wiernym oddaniu brzmienia. Mówi się też, że nikt nie gra ska lepiej niż w L.A., jak Hepcat lub którykolwiek z tamtejszych zespołów. Ci faceci mistrzowsko opanowują rytm. Ale ich melodie są bardziej konwencjonalne. L.A. ma nad Nowym Jorkiem przewagę w sposobie wykonania, a Nowy Jork ma według mnie bardziej zróżnicowany styl komponowania.
MM: Może nadszedł czas na supergrupę ska złożona z muzyków z obu miast.
VR: Tak, to Reggae Workers Of The World (śmiech)! Mają nawet Nico, więc Europa też jest reprezentowana. Wydaje mi się, że w tych trzech osobach masz zabójczo dobry zespół ska. W zasadzie to nie jest zespół ska, ale …
MM: W sumie to wciąż jakieś okolice.
VR: Tak, tak. Mam na myśli, że to coś więcej niż tylko ska. Grają wiele innych rzeczy. Nie wiem, czy uważają się za zespół ska, czy nie, ale myślę, że połączone siły Wschodu i Zachodu są właśnie tam.
MM: Pomimo tej rywalizacji, o której wspomniałeś, współpracujesz też z zespołem z Los Angeles – chodzi mi o Hepcat. Nagrałeś dubową wersję ich płyty „Out Of Nowhere”.
VR: To było niesamowite, bo pamiętam moment, w którym ukazała się ta płyta. Zanim poznałem Hepcat, grałem w zespole The Scofflaws i myślałem, że jesteśmy jedynym zespołem, któremu zależy na graniu w stylu The Skatalites. To sprawiało, że jesteśmy najlepsi, ponieważ tylko nam na tym zależy. A potem zobaczyłem Hepcat, usłyszałem ich i pomyślałem: „O mój Boże, są o wiele lepsi”. Byłem załamany. To zabawne, że wróciłem do tego krążka. Mogłem w nim namieszać i eksperymentować z albumem, który tak bardzo na mnie zadziałał. W pewnym sensie ta płyta mnie rozpieprzyła, a potem ja miałem szansę rozpieprzyć tę płytę. Teraz cykl jest zamknięty. Goście z Hepcat doskonale wiedzą, że uwielbiam to, co robią. Myślę, że ta rywalizacja po pewnym czasie zanika, bo najlepsi szanują najlepszych, a zwłaszcza tych, którzy siedzą w tej muzyce. Niełatwo jest się w tym utrzymać. Myślę, że każdy, kto to robi, ma szacunek wszystkich pozostałych.
MM: Czy są jakieś inne albumy, w których chciałbyś namieszać?
VR: Ooo, to dobre. Pierwsza płyta The Aggrolites, bo też mnie rozpieprzyła. Brian, Jesse, Roger, jeśli tego słuchacie, dajcie mi szansę rozpieprzyć ten krążek, bo on mnie rozpieprzył.
Dyskusja