Wywiad

Reggae Workers of the World: To naprawdę wesoły twórczy proces

W Stanach Zjednoczonych podejście do muzyki jamajskiej zmienia się w zależności od tego, na którym wybrzeżu mieszkasz (a może i od tego, ile słońca chłoniesz w ciągu roku). W Kalifornii muzyczne nerdy rozkładają na czynniki pierwsze brzmienia z Treasure Isle i Studio One, żeby jak najlepiej je odtworzyć. W Nowym Jorku muzycy piszą świetne piosenki kierując się intuicją i metodą prób i błędów. Z połączenia tych dwóch światów powstała grupa Reggae Workers Of The World, w której obok Jessego Wagnera z The Aggrolites i Vica Ruggiero z The Slackers swoje europejskie trzy grosze wtrąca Nico Léonard z The Moon Invaders. Ich druga płyta, "R.W.W. II", ukazała się w maju nakładem wytwórni Nico, Badasonic Records. Z tej okazji ruszyli w europejską trasę koncertową.

Kontynuuj czytanie ▾

My spotkaliśmy się z nimi pod koniec czerwca podczas festiwalu This Is Ska w Rosslau. W ciasnym samochodzie chroniącym przed wyjątkowo zimną końcówką wiosny rozmawiałam z Jessem i Viciem o tworzeniu muzyki, nagrywaniu płyt i prawidłowym dobieraniu rytmu perkusji do melodii gitarowej.

Magdalena Miszewska: Od kilku dni jesteście w trasie po Europie z nowym albumem. Jaki jest odzew? Jak koncerty?

Jesse Wagner: Jak dotąd dobrze. Zagraliśmy dwa koncerty we Francji i wczoraj w Belgii. Odzew jest dobry, dużo ludzi słyszało już nową płytę, więc domagają się na koncertach nowych piosenek.

Vic Ruggiero: Tak, jest bardzo fajnie. Wiesz, jesteśmy zespołem złożonym z członków innych zespołów, więc mamy fanów którzy chcą z tego powodu nas zobaczyć. „Aaa, uwielbiam The Aggrolites”, „Ooo, chcę zobaczyć The Slackers!”, „A ja posłuchać Moon Invaders”. Ale mamy teraz mnóstwo naszych własnych piosenek, więc robi się interesująco. Jest w porządku.

MM: A jak przebiegały prace nad drugą płytą? Wszyscy mieszkacie w różnych miejscach, ale ty, Victor, często bywasz w Europie, bo widziałam, że grasz tu też solowe koncerty. Przez chwilę nawet myślałam, że przeprowadziłeś się do Niemiec.

VR: Tak.

MM: Przeprowadziłeś się tam?

VR: Nie, nie, w pewnym momencie też myślałem, że przeprowadziłem się do Niemiec <śmiech>.

MM: A co się stało? Pracowałeś nad nowym albumem czy nad rzeczami solowymi?

VR: Cóż, wszystko, czym się zajmuję, to granie muzyki, reszta spraw w moim życiu schodzi na dalszy plan. Jeśli mamy trasę, to robimy przerwy, na przykład gramy koncerty przez tydzień, potem wracamy do Nico i spędzamy dwa dni nagrywając, potem gramy cztery dni koncertów i znów wracamy nagrywać. Tak właśnie nagraliśmy ostatnią płytę.

MM: I wydaliście ją w nowej wytwórni Nico.

JW: Tak, Badasonic Records.

VR: To było trochę zaskoczenie, bo myśleliśmy, żeby wydać to zupełnie gdzie indziej. Nie do końca wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy nagrać płytę i wtedy Nico powiedział: „Zakładam wytwórnię, bardzo chciałbym wydać tę płytę”. Nie chciałem mu dokładać roboty, a on na to: „Nie, wydam ją, to będzie dobra robota.”

MM: Ja myślę, że jest, bo ta płyta podoba mi się bardziej od pierwszej.

VR: Ach tak?

MM: Myślę, że jest bardziej zwarta. Szukałam słowa, żeby wyjaśnić wam, co o niej sądzę i wydaje mi się, że to właśnie “zwarta”. Po prostu brzmi jak spójny album. A jak pracujecie nad piosenkami? Dzielicie je jakoś między sobą czy pracujecie nad nimi wspólnie?

JW: Tak, piosenki są wszędzie. Czasem Vic ma piosenkę, czasem ja, albo mam tylko muzykę, a Vic dopisuje tekst, albo siadamy razem i piszemy. Na pierwszej płycie było kilka piosenek, które stworzyliśmy siedząc razem w jednym pokoju. Ponieważ wszyscy gramy w zespołach reggae i ska, chcieliśmy spróbować grać muzykę, która miała na nas wpływ, wiesz, różne gatunki, więc w pewien sposób próbowaliśmy nagrać kawałki w innych stylach niż tylko reggae i ska.

MM: Vintage rock’n’roll, vintage pop czy nawet the Beatles?

VR: Tak, różne rzeczy. To znaczy, to było zabawne, kiedy zebraliśmy się wszyscy i zaczęliśmy rozmawiać o muzyce i zespołach jakie lubimy. Zrobiliśmy nawet niewielką audycję radiową. Moja była żona pomogła nam w tym, powiedziała: „Zróbcie mały podcast z piosenkami, które lubicie!”. I tak zrobiliśmy. Zabawnie wyszło, bo wszyscy lubimy jakąś dziwną starą muzykę. Wiesz, Nico wstawił jakąś piosenkę, a ja na to: „Ooo, stary, zapomniałem o tej piosence, jest świetna!”. Albo Jesse wstawił taki utwór, że nigdy bym nie pomyślał, że wybierze coś takiego. I zdaliśmy sobie sprawę, że jest masa muzyki, którą chcielibyśmy pograć razem. No i wiadomo, że kochamy reggae i ska, więc to wszystko musiało się wydarzyć.

MM: Myślę, że druga płyta jest bardziej płytą w stylu Reggae Workers Of The World, bo na pierwszej mieliście piosenki, które mogłyby być grane przez The Slackers lub The Aggrolites, co w sumie nie jest złe, bo to świetne zespoły, ale według mnie na drugiej płycie jest takich piosenek mniej. Teraz łatwiej odgadnąć co to za zespół, że to Reggae Workers Of The World, a nie The Slackers czy The Aggrolites.

VR: Dobrze to słyszeć. Myślę, że najlepiej jest, kiedy każdy z nas dodaje coś od siebie, jakiś detal. Jesse na przykład zaczyna grać na pianinie, ale mówi, że nie ma do tego słów. „Vic, może mógłbyś napisać jakiś tekst?”. Tak jak ty przeprowadzasz wywiad ze mną, tak ja pytam Jessego: „Hej, Jesse, opowiedz mi o tej piosence. O czym ona jest, jak myślisz? O kim?”. I potem siadam i piszę słowa, a Jesse i Nico siadają obok i gadają o tej piosence. „Ta partia gitary jest dobra? Sam nie wiem. Może dodajmy jakiś tamburyn”. To naprawdę wesoły twórczy proces. W The Slackers nie zawsze tak tworzymy. Tutaj wydaje się to na miejscu.

MM: Wasze płyty mają punkty wspólne. Jednym z nich jest imię dziewczyny w tytule jednej z piosenek. Mieliśmy Magdalenę, teraz mamy Danielle. Czy to są jakieś specjalne dziewczyny czy stworzyliście piosenki o wszystkich dziewczynach, które znacie? I kto te piosenki napisał?

JW: „Danielle” to stara piosenka Vica sprzed 20 lat, albo i wcześniej, nie wiem.

VR: Taaa, dawno temu.

JW: „Magdalena” jest dziwna. Ja napisałem muzykę. To jedna z moich pierwszych piosenek, miałem ze dwanaście lat jak ją napisałem. Ma głupi tekst o jakiejś dziewczynie, w której się wtedy podkochiwałem. Coś w stylu: „Hej, kocham Cię”. To taki tekst nastoletniego chłopaka. Ale zawsze lubiłem tę piosenkę. Pokazałem ją Vicowi i spodobała mu się. Vic ma całą książkę z tekstami i wierszami, on ciągle pisze. No i mówi: „Mam pomysł na dziewczynę z piosenki która..”. Nie wiem jak ci to wyjaśnić. Nawiedza cię, bo jest niewykorzystaną szansą sprzed lat.

VR: Jesse napisał piosenkę dla pewnej dziewczyny, a ja myślałam o czymś innym i stwierdziłem, że fajnie będzie jedno z drugim połączyć i że musimy wymyślić tytuł, który brzmiałby jak imię ducha. Wiesz, takie wyjątkowe imię i pasujące też do melodii… „bop bop bop bop”… Imię musi mieć jedną, dwie, trzy, cztery sylaby. Zaczęliśmy szukać żeńskich imion, a mnie zawsze podobało się imię Magdalena. I stwierdziłem „Ooo, fajnie!”

JW: Ale nie odkryłeś, że to był prawdziwy duch?

VR: No tak! Wszyscy przeglądaliśmy historie z duchami i nagle do nas dotarło: „Och, Magdalena”. Zastanawiałem się, czemu nie pomyślałem o tym wcześniej. Zawsze chciałem napisać piosenkę „Magdalena.”

MM: Cóż, zapomniałam się przedstawić, kiedy wcześniej rozmawialiśmy, a mam na imię właśnie Magdalena.

JW: Niemożliwe…

MM: Tak

JW: Cóż, napisaliśmy ją o tobie.

MM: Naprawdę? Tak właśnie myślałam, kiedy usłyszałam tę piosenkę po raz pierwszy <śmiech>.

VR: Ja to zawsze coś miałem do Polek o imieniu Magda, to znaczy wiesz, to świetne imię.

MM: Okej. Niedawno miałam okazję rozmawiać z Victorem Rice, spotkałam go na festiwalu Freedom Sounds i rozmawialiśmy o pewnego rodzaju rywalizacji między wschodnim a zachodnim wybrzeżem Stanów. Czy istnieje taka rywalizacja między Nowym Jorkiem a Los Angeles? Niekoniecznie musicie być od razu śmiertelnymi wrogami, ale Victor mówił, że w Nowym Jorku mieszkają świetni autorzy piosenek i kompozytorzy a w Los Angeles muzycy lepiej czują, jak tego typu muzykę grać..

JW: Jeśli jakakolwiek rywalizacja istnieje, to ja gram dla obu drużyn <śmiech>.

MM: Tak, pod koniec naszej rozmowy stwierdziliśmy, że Reggae Workers Of The World łączy obie te rzeczy, że jesteście supergrupą, mostem łączącym dwa wybrzeża.

VR: To zabawne, bo kiedyś jak zacząłem grać linię basu w jednej piosence w klimacie rocksteady, to Jesse spytał: „Ooo, zagrasz bas jak w Studio One czy jak…” Gdzie?”

JW: Treasure Isle.

VR: „Jak w Treasure Isle”. A ja na to: „Co?”, a on: „No wiesz, bo reszta piosenki jest w stylu Studio One, ale grasz dziwny bas Treasure Isle”. A ja na to: „A może mi powiesz, o co ci chodzi?” <śmiech>.

JW: Tak, w Los Angeles jesteśmy maniakami jeśli chodzi o jakość brzmienia, żeby brzmiało po staremu, więc strasznie jaramy się producentami takimi jak Lee Perry, Coxsonne Dodd czy Duke Reid. Oni zawsze mieli muzyków sesyjnych jak np. The Skatalites, którzy grali w określony sposób, jak Family Man z The Upsetters. Kiedy słyszysz ten bas, wiesz, że to on. I można to powiązać. Produkcje Lee Perry’ego to Family Man. Jackie Mittoo to Studio One. Był świetnym pianistą. To wszystko.

VR: To było zabawne, jak kiedyś jechaliśmy autem i Jesse spytał czy nie przeszkadzałoby mi, gdyby włączył płytę The Slackers. Ja na to „Nie, wcale”. Słuchamy, a on mówi: „Stary, wiesz, że takie coś nigdy nie przeszłoby w Kalifornii. Gracie zupełnie zły bit na perkusji do tych gitar. Nikt nie pozwoliłby Ci tak grać w Kalifornii”. A ja mu na to, że w Nowym Jorku to my do końca sami nie wiemy, co robimy. Próbujemy grać coś, co wydaje nam się w porządku. I jeśli coś dobrze brzmi, to idziemy za ciosem. To chyba inne podejście, tak myślę.

MM: Ponieważ obydwaj gracie w znanych zespołach, muszę skorzystać z okazji i spytać was o nie. A dokładnie o The Aggrolites, bo wszystkich nas ciekawi, co dzieje się z waszą nową płytą.

JW: W sumie to samo, jest zrobiona, nagrana i zmiksowana. Z tym że robimy to odwrotnie niż normalnie. Normalnie podpisalibyśmy kontrakt z wytwórnią i ona zapłaciłaby za nagrywanie. Ale tym razem mieliśmy szczęście, że nasz klawiszowiec, Roger Rivas, ma studio u siebie w domu i już od jakiegoś czasu się tym zajmuje, nagrywa i miksuje zespoły z Los Angeles. I Roger powiedział: „Hej, nagrajmy płytę, nie spieszmy się, nie musimy się martwić o wynajęcie studia i te wszystkie opłaty, posiedzimy, napijemy się piwka i nagramy piosenki”. I tak nam zleciał cały zeszły rok i skończyło się na powstaniu płyty. Bez pośpiechu wysyłamy ją w różne miejsca i zobaczymy, kto będzie zainteresowany, co się wydarzy. Mam nadzieję, że już niedługo.

MM: A ja mam nadzieję, że odwiedzicie Europę z tym materiałem. Dawno was tu nie było.

JW: Może nawet wrócimy do Polski. Tak, też mam taką nadzieję.

MM: Czekamy na to, więc dajcie znać, jak będziecie gotowi z albumem.

JW: Okej.

MM: A co tam słychać u The Slackers? Wy byliście w Europie ostatnio. W zeszłym roku?

VR: I wracamy pod koniec października i w listopadzie. Będziemy w trasie. Wiesz, The Slackers są ciągle zajęci. W sumie to staramy się trochę wyluzować, bo doprowadza nas to do szału. Chcemy troszkę zwolnić, chociaż co kilka miesięcy robić sobie przerwę.

MM: To zabawne, że to mówisz, bo przecież jesteś mega zajętym człowiekiem, wiecznie zabieganym.

VR: Tak, no wiesz, mam taki problem. Kiedy zakładaliśmy ten zespół, The Slackers mieli tyle terminów, że pomyślałem sobie, że nie mogę sobie pozwolić na kolejną kapelę. Ale kiedy zobaczyłem, że ci kolesie byli wolni, nie mogłem nie pograć z nimi, byłbym na siebie wściekły, to była moja szansa. No więc mam ten problem. Sztuka jest sensem mojego życia, a jednocześnie mi to życie rujnuje <śmiech>.

MM: Ale Jesse, ty także jesteś zabieganym muzykiem, grasz z Hepcat i z innymi zespołami, które zapraszają cię do współpracy i ostatnio jest tego naprawdę sporo.

JW: Tak, The Aggrolites zwolnili troszkę w ostatnich latach, bo wiesz, im jesteś starszy, tym trudniejsze to wszystko, jest rodzina, dzieciaki, praca, małżeństwo, takie tam. Ale lokalnie nadal jestem bardzo zajęty. Jest taki funkowy zespół z L.A., The Orgone. Nagrałem z nimi kilka singli na winylu. Mr. T-Bone z zespołem The Uppertones zaprosili mnie na płytę, żebym zaśpiewał kilka kawałków. Jest też taki zespół Slightly Stupid, to zupełnie inny rodzaj ska, reggae, punka. Tak, jestem zajęty. Mam szczęście, bo bez przerwy do mnie dzwonią, a ja nikomu nie odmawiam. A Hepcat, na nich się wychowałem, słuchałem ich za dzieciaka, więc zawsze byłem ich młodszym bratem. Ich gitarzysta ma na głowie rodzinę, dzieciaki, więc wielokrotnie go zastępowałem, to było super. Z The Slackers też grywałem na gitarze, bo Jay złamał nadgarstek, więc przez jakiś czas nie grał.

MM: A powiedziałeś im, że powinni grać inaczej?

JW: Nie <śmiech>. Nie chciałem, żeby mnie wyrzucili, żeby mnie zostawili gdzieś na poboczu i potem musiałbym się zastanawiać, jak wrócić do Los Angeles.

VR: Ale zagrałeś „Old dog” bardzo w stylu calypso. To było dobre, bo wiesz, że Jesse wniesie do piosenki coś od siebie. To tak jak robiliśmy piosenkę Louisa Primy.

JW: Tak.

VR: Robimy z Jessem rzeczy, których nie zrobilibyśmy sami. Ale też rzeczy, których on nie zrobiłby z The Aggrolites.

JW: Nigdy nie zagralibyśmy „Just a Giggolo” z The Aggrolites <śmiech>.

VR: Tak, to zabawne, bo znamy się z Jessem od lat i zawsze mówiłem: „Hej człowieku, możesz dać z siebie o wiele więcej. Musimy się upewnić, że zrobisz wszystko to, co potrafisz”. Tak samo jest ze mną. Czuję, że z The Slackers mogę zrobić dużo, mam swobodę tworzenia, ale jest to taki zespół, jaki jest. I nie mógłbym zrobić z nimi tego, co robię tu z chłopakami. O, na przykład zrobiliśmy piosenkę w stylu Serge’a Gainsbourga i to była świetna zabawa. Zrobiliśmy dziwne kawałki rockowe z lat 70-tych. I wyszło naprawdę fajnie. Kiedy The Slackers robią takie rzeczy, to zawsze brzmi to jak The Slackers.

JW: To w sumie dziwne, jak powstają nasze piosenki. Myślę, że Nico jest tego ogromną częścią, jego perkusja, jego bębnienie, jest niesamowity. Dokładnie wie jak zagrać bit boogaloo czy stare dobre ska. Nico słucha muzyki w taki sam sposób jak ja i Vic. Wiesz, słuchasz bardziej niż „Okej, no to jest bit perkusji”. Nico słucha i wie jak zrobić z tym bitem to, co zechce, to ważna cecha. A kiedy grałem z The Slackers to ważna była harmonizacja z innymi wokalistami. W The Aggrolites śpiewa też basista, Jeff Roffredo i nasz Roger uczy się wokalu, ale nigdy nie byli takimi śpiewakami jak Vic czy Glen, którzy śpiewają główne partie. Fajnie grać z ludźmi, z którymi harmonizujesz, zamiast musieć śpiewać też czyjeś partie, które są dla kogoś za trudne. W The Aggrolites zawsze trzeba było to jakoś spasować, żeby działało. Ale granie z tymi kolesiami to była przyjemność.

VR: Tak, potrójna harmonia jest piękna. W The Slackers <śmiech>.

MM: I ostatnie i najważniejsze pytanie: kiedy odwiedzicie Polskę, bo wspomniani wcześniej The Uppertones grali już u nas jednego roku dwukrotnie. Wiem, że im jest łatwiej, bo większość czasu spędzają w Europie. Ale wy teraz też jesteście w Europie, a nie ma Polski na liście.

<śmiech>

JW: Tak, wiem. Kiedy The Aggrolites grali w Polsce, odzew był niesamowity, wszyscy nas znali, nasze kawałki. A jeśli T-Bone gra u was często, to może i my będziemy mieli szansę. W Polsce jest dobra scena.

VR: I miasta są super, podobały mi się miasta, w których byłem w Polsce, więc tak, mam nadzieję, że niedługo zagramy u was. Myślę, że następnym razem, jak ruszymy w trasę po Europie, to będzie jakoś w przyszłym roku. Może zapuścimy się bardziej na wschód.

MM: Okej, sprawdzimy listę miast na trasie.

VR: Może nam coś doradzisz, co? Bo wiesz….

MM: Tak, doradzę.

VR: No, to dobrze <śmiech>

MM: Okej, dziękuję panowie za rozmowę. Do zobaczenia w Polsce

JW: “Dziękuję”. Czy tak się mówi?

VR: Tak, “dziękuję, dziękuję.”

MM: Tak, dokładnie.

 

Tłumaczenie na polski: Janek Wiech

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *