Joe, Eric, Ian, Joe i Tom (który na tej trasie zastępował klawiszowca zespołu) zagryzając pizzą piwo odpowiedzieli na kilka pytań.
Magdalena Miszewska: Wydaje mi się, że możemy zacząć od samego początku Waszej historii. W Polsce nie jesteście jeszcze znanym zespołem, opowiedzcie więc o tym, jak powstała grupa Steady 45s.
Joe Nieves: Historia Steady 45s zaczęła się w 2012 roku. Początkowo miał być to tribute band dla jamajskich grup ska i rocksteady z lat 60tych. Zaczynaliśmy od coverów. Kiedy skład się unormował zaczęliśmy pisać i wydawać własne piosenki. W 2013 za pośrednictwem Steady Beat Records wypuściliśmy pierwszy singiel z utworami „Long Time Coming” i „Pressure”. Ukazało się tylko 500 sztuk. Niedługo po tym pojawiła się kolejna czterdziestka piątka – „Mama Said”/”Trouble In Paradise”. Potem była jeszcze EP-ka „Green Leaf Special” wydana przez Unstrictly Roots. W tym roku, tuż przed rozpoczęciem trasy koncertowej, wyszedł nasz debiutancki album długogrający „Trouble In Paradise”. Od samego początku intensywnie koncertujemy. W Europie jesteśmy po raz pierwszy. Przyjechaliśmy tuż po zakończeniu trasy po Stanach, po powrocie za ocean będziemy w trasie jeszcze przez 5 tygodni. Zagramy między innymi w Kanadzie i na festiwalu Sierra Nevada jako backing band Keitha i Texa.
MM: Mieliście okazję dzielić scenę z mistrzami gatunku. Ciekawi mnie, jak przebiegają takie spotkania, kiedy młodzi muzycy grają ze starymi wyjadaczami, którzy są dla nich inspiracją. Jak to wyglądało w Waszym przypadku? Byliście doceniani czy może pouczani?
Joe Q: Uwielbiamy muzykę, która gramy i przed każdym takim koncertem robimy porządny research, żeby jak najwięcej wiedzieć o danym artyście. Wydaje mi się, że zawsze jesteśmy dobrze przygotowani i czujemy te wszystkie niuanse i energię muzyki z tamtych lat. Ale niektórzy muzycy wolą grać bardziej współcześnie. A my musimy dostosować się do ich życzenia. Niektórzy mają czasem dosyć swoich piosenek sprzed 50 lat i chcą śpiewać nowe rzeczy. Jako backing band mamy świetną okazję, by się od nich uczyć. Jednocześnie dajemy z siebie wszystko, by występ wyszedł jak najlepiej. Mieliśmy szczęście do pozytywnych reakcji Jamajczyków na to, jak gramy. Były to przyjemne doświadczenia. Lubią młodych muzyków, bo przy nich czują się młodsi.
Joe Nieves: Sporo jeszcze przed nami, ale do tej pory graliśmy między innymi z Claredonians, Charliem Organaire, zagramy z Keithem i Texem. Lata 60te to już dosyć odległa historia i niewiele gwiazd tamtych czasów jest jeszcze aktywnych na scenie muzycznej. Dla nas to nie tylko błogosławieństwo, ale też wyjątkowa okazja, by stanąć ramię w ramię z tymi, którzy tę muzykę tworzyli. To swojego rodzaju uprawomocnienie, kiedy na przykład Charlie A mówi, że nasz styl jest autentyczny. To jest właśnie nasz cel. Nie chcemy tworzyć nowych gatunków, tylko nieść kaganek pierwszej fali jamajskiego ska i rocksteady. Dlatego granie z legendami gatunku jest dla nas bardzo ważne. Nie tak wielu muzyków ma taką okazję. Wszystkie takie spotkania nas cieszą i reagujemy jak zagorzali fani.
MM: Ale nie tylko sam fakt, że niesiecie ten kaganek, jest ważny. Równie istotny jest sposób, w jaki to robicie. Kiedy chce się grać taki gatunek jak rocksteady, który był popularny w jednym miejscu na świecie tylko przez kilka lat, to jest się w pewien sposób ograniczonym. To balansowanie między odwzorowaniem gatunku, a pokazaniem własnego stylu. Z jednej strony nie możecie zbyt dużo zmieniać, bo to już nie byłoby rocksteady. Z drugiej – nie da się w kółko grać tych samych piosenek w ten sposób, bo to najszybsza droga do muzycznej śmierci. Jak Wy szukacie złotego środka?
Joe Nieves: Od tej ery minęło już wiele lat, ale podstawą życia zawsze była miłość. Joseph dzięki swoim tekstom świetnie nawiązuje więź z publicznością. Ludzkie problemy się nie zmieniły. Kiedy teraz rozmawiamy w Paryżu dochodzi do ataków terrorystycznych, zawsze gdzieś jest wojna, a ktoś ma złamane serce. Wiele tematów piosenek powtarza się.
Joe Q: Myślę, że to, co jest charakterystyczne dla naszego zespołu, to właśnie ta więź z publicznością. Nie wychodzimy poza granice gatunku, ale jesteśmy w stanie pokazać naszą indywidualność. Każdy z nas ma okazję do zaprezentowania się w trakcie piosenki. Myślę, że to pozwala nam grać w odpowiedni sposób, ale jednocześnie pozostać świeżymi. Ważniejsza jest energia, którą przekazujemy niż to, że po prostu gramy rocksteady. To nasza największa zaleta – połączenie, które wytwarzamy ze słuchaczami. Ci z nich, którzy nie słyszeli tej muzyki wcześniej, zakochują się w niej, zaczynają odkrywać jej historię. To nasz cel, by zachować tradycję i dołożyć do niej coś nowego. To zawsze jest wyzwanie, ale sprawia nam to przyjemność wymyślanie, jak to połączyć.
Joe Nieves: Nasze piosenki opowiadają nasze osobiste historie. I niezależnie od gatunku muzycznego, kiedy śpiewasz o prawdziwych wydarzeniach, ktoś zawsze będzie mógł się do nich odnieść. A każdy z nas pisząc piosenkę przedstawia w niej fragment swojego życia. I to też pozwala na świeże spojrzenie i jednoczesne pozostawanie wiernym korzeniom.
Eric Crucial: Też kochamy tę muzykę. Dużo jej słuchamy, czytamy o niej książki, o tym, jak na przykład nagłaśniali perkusję, jak wyglądały nagrania w Studio One. Zrozumienie, jak ta muzyka powstawała, jest bardzo ważne, by być autentycznym. Uwielbiamy nurkować w tej historii i dowiadywać się coraz więcej.
MM: A skoro rozmawiamy o tworzeniu i nagrywaniu muzyki – „Trouble in paradise” to wasz pierwszy album długogrający. Poprzednio wydawaliście krótsze płyty. To bardzo świeży krążek i nie miałam okazji wcześniej go posłuchać. Może moglibyście opowiedzieć coś o pracy nad nim.
Joe Q: W czasie gdy nagrywaliśmy „Trouble in paradise”, pracowaliśmy nad kilkoma różnymi projektami jednocześnie. Pisanie i nagrywanie utworów na tę płytę trwało w sumie około półtora roku. Ale przez nasze inne zajęcia i trasy koncertowe album spadł z listy priorytetów. Kiedy się w końcu ukazał byliśmy całkiem zaskoczeni i podekscytowani, że mamy już dzieło naszych własnych rąk. Duża część materiału powstała w naszym własnym studiu, sami zajmowaliśmy się produkcją. Każdy z nas miał swój wkład w ten album. To kompilacja wiedzy na temat produkcji, pisania i kompozycji każdego członka zespołu i nasze najbardziej oryginalne dzieło, jeśli chodzi o brzmienie. Świetnie nam się nad tą płytą pracowało, grafika jest piękna i wszyscy zaangażowani w powstawanie tego krążka byli bardzo fajni. Jesteśmy podekscytowani, że całość w końcu trafia do słuchaczy.
Joe Nieves: Ta płyta jest świetnym przykładem, jak wiele się nauczyliśmy. Joseph i Eric bardzo się napracowali próbując oddać brzmienie w taki sposób, jak robiło się to kiedyś. Często przy nagrywaniu słuchaliśmy starych utworów The Skatalites. Chcieliśmy, żeby miksy były wierne tradycji, trzymamy się na nim ska i rocksteady A album pokazuje, jacy jesteśmy jako muzycy i jako zespół. To nasze pierwsze dziecko i jesteśmy zachwyceni. Myślę, że spodoba się wszystkim fanom pierwszej fali ska i rocksteady.
MM: Czy uznalibyście tę płytę za kamień milowy w historii zespołu?
Joe Nieves: Zdecydowanie. Ale nasze poprzednie wydawnictwo, „Greenleaf Special”, też nim w pewnym sensie było. Wszyscy jesteśmy perfekcjonistami i nie zawsze jesteśmy całkowicie zadowoleni z efektów naszej pracy. Na pewno wracając do naszych nagrań chętnie byśmy coś zmienili lub nagrali inaczej. Ale tę płytę nagraliśmy najlepiej, jak wtedy umieliśmy. Słuchając jej teraz być może zbyt wnikliwie ją analizujemy. Mogliśmy ją wypuścić wcześniej, ale z różnych powodów wyszła teraz i na pewno jest kamieniem milowym. To nasz pierwszy album długogrający.
MM: Wydaliście „Trouble in paradise” na winylu i skoro nazywacie się The Steady 45’s, zakładam, że wasza miłość do czarnych płyt jest wieczna. Jutro obchodzimy Record Store Day, a dziś w serwisach informacyjnych mówi się o coraz wyższej sprzedaży winyli w Europie. A jak jest w Stanach Zjednoczonych?
Joe Q: Jest tak samo. Wracają do łask stare techniki nagrań i produkcji. Sprzedaje się coraz więcej winyli. Nas to bardzo cieszy, bo cała nasza ulubiona muzyka ukazała się na płytach winylowych. My też chcemy wydawać winyle i jednym z pierwszych pomysłów na zespół było wydawanie tylko czarnych płyt. To bardzo przyjemne, że nadeszły czasy, które popychają nas właśnie w tym kierunku.
Joe Nieves: A jeśli chodzi o nazwę zespołu, to wzięła się od tego, że w czasach pierwszej fali ska muzyka ukazywała się tylko na singlach, czterdziestkach piątkach. Myśleliśmy, że moglibyśmy wydawać płyty tylko w tym formacie, ale zapotrzebowanie na nie było tak duże, że nasze dwa pierwsze single szybko sie wyprzedały. Zdecydowaliśmy się na longplaya, żeby starczył na dłużej. To bardzo dobrze, że winyle są coraz bardziej popularne. To w końcu pionierski nośnik, a przetrwał tak długo i żyjemy w czasach jego odrodzenia, które, mam nadzieję, będzie trwać. I wiesz jak to mówią, nie ma to jak czarny krążek. Z cedekami nie ma się już takiej więzi, co z oldschoolowym plackiem kręcącym się pod igłą.
MM: Mówiliście, że wyprzedał się cały nakład waszych singli. Wiem, że są ludzie, którzy kupują je, bo lubię te piosenki, ale w pierwszej chwili zawsze myślę, że to dje. Czy scena soundsytemowa w Los Angeles jest duża?
Ian Jacks: Tak, jest sporo ekip. San Diego City Soul Club to nasi przyjaciele. Tacy ludzie jak Junor Francis, Mila Ruiz, Mark Morales, Tom Chasteen i Luis z King Steady Beat kultywują jamajskie tradycje soundsystemowe. Różnica jest taka, że w L.A. środowisko ze sobą współpracuje, a wtedy na Jamajce chodziło o konkurencję, czasem nawet brutalną. W Los Angeles uwielbienie dla tej samej muzyki tworzy z nas jedną rodzinę. Wszyscy nasi przyjaciele bardzo nam pomagali i promowali naszą muzykę.
MM: Coś musi być w tym kalifornijskim słońcu, że stworzyło dobre środowisko do rozwoju muzyki jamajskiej. Jak wygląda tamtejsza scena, bo wydaje się bardzo płodna. Macie nie tylko soundsystemy, ale też świetne zespoły – Hepcat i The Aggrolites też są z Los Angeles.
Joe Q: Zespoły, które wymieniłaś, zaczynały przed nami i utorowały nam drogę. Ich koncerty uświadomiły nam, że można grać taką muzykę i publiczność ją docenia, że jest na nią zapotrzebowanie. W L.A. zobaczysz tych samych chłopaków w różnych składach. Zespoły wymieniają się muzykami, razem ćwiczą. Dwóch członków Steady 45’s nie mogło pojechać z nami w trasę. Nie musieliśmy długo szukać zastępstwa, bo wszyscy jesteśmy wspólnotą i pomagamy sobie nawzajem. Wszyscy , przynajmniej w Los Angeles, tak kochają tę muzykę, że chcą po prostu grać. I jeśli mogą to zrobić z kimś dobrym, zabawnym, bardzo młodym albo bardzo doświadczonym to się na to decydują.
Ale Los Angeles jest po drugiej stronie oceanu, a teraz jesteście w Europie. Niektórzy z Was po raz pierwszy i po raz pierwszy przyjechaliście jako Steady 45’s. Jak do tej pory przebiegała wasza trasa?
Joe Q: Trasa idzie dobrze, reakcje publiczności są świetne, wszystko idzie gładko. Są też mniejsze i większe różnice między ludźmi którzy przychodzą na nasze koncerty i je organizują tu i w Stanach. To, co doceniamy najbardziej jeśli chodzi o nasze tutejsze doświadczenia, to szczerość i krytyka. Pierwszego dnia ktoś nam powiedział, że brzmi świetnie, ale mamy okropne buty. Ta bezpośredniość była dla nas sporym zaskoczeniem. To się zdarzyło w Hamburgu, ale koleś był szewcem, więc pewnie chciał nam sprzedać buty. W każdym razie doceniamy tę szczerość i wszystkie uwagi przemyślimy w domu, żeby nasza następna wizyta była idealna.
Joe Nieves: Jeśli chodzi o porównywanie L.A. albo Stanów Zjednoczonych w ogóle do Europy, to wydaje mi się, że tutaj ludzie mają więcej szacunku dla muzyków i zespołów w trasie. Na przykład hotele, jedzenie i drinki są częścią umowy koncertowej, a w Stanach wszystko jest nastawione na biznes i w umowie jest tylko koncert. Dlatego dobrze się bawię w Europie na tej trasie z chłopakami. Wiem, że każdej nocy będziemy mieli gdzie spać, będziemy najedzeni, a rano dostaniemy śniadanie. Chociaż graniem zajmujemy się przez większość życia, to takich rzeczy wcale nie uważamy za oczywiste. Na trasie w Stanach śpimy na podłodze, w busie, w zimnie i upale.
Ian Jacks: Ale są też podobieństwa. Widzę ludzi, którzy się bawią na koncercie, kochają te muzykę, a po wszystkim rozmawiamy i słuchamy tych samych nagrań, co w L.A., a ludzie śpiewają niezaleznie od tego, w jakim języku mówią. To coś pięknego, co nas wszystkich łączy.
MM: wspominaliście, że odbiór waszej muzyki jest dobry. A chciałam was zapytać o wypadek, który mieliście z winy pijanego kierowcy. Straciliście samochód i instrumenty, a fani zebrali pieniądze, żebyście mogli je odkupić i dalej grać. Czy w związku z tym czujecie, że macie jakiś dług wobec nich, który musicie spłacić angażując się w muzykę i starając się dwa razy mocniej?
Joe Nieves: To nie tyle dług, co coś w rodzaju potwierdzenia. Byliśmy zszokowani tym odzewem. Nie spodziewaliśmy się takiej reakcji. Nasi fani zapobiegli odwołaniu tej trasy, bo wypadek mieliśmy trzy dni przed jej rozpoczęciem. A gdyby nie nasza przyczepa, to byśmy nie przeżyli. To dwie bardzo ważne sprawy. Po pierwsze zbliżyliśmy się do siebie nie tylko jako zespół, ale jako rodzina. A po drugie zobaczyliśmy reakcje fanów i tak jak mówiłem, to mniej dług, a bardziej motywacja. Okazało się, że robimy to, co powinniśmy robić, a wszechświat jeszcze z nami nie skończył, więc musimy robić to dalej. Dostawaliśmy wiadomości, że nie możemy się poddać. „Tu jest dotacja, wynajmijcie samochód i jedźcie”. To potężne uczucie.
Eric Crucial: Na mnie największe wrażenie zrobiły reakcje z całego świata. Nasz przyjaciel zaczął kampanię na gofundme, a informację udostępniali ludzie z Argentyny, Hiszpanii, zewsząd. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaki mamy wpływ na resztę świata, że tylu ludzi nas słucha, obserwuje. To doświadczenie wiele nam uświadomiło, było bardzo wzruszające.
Ian Jacks: Nawet Niemcy, którzy nigdy wcześniej nie widzieli nas na żywo pisali, że mają nadzieję, że wciąż uda nam się dotrzeć na festiwal Freedom Sounds. I dziś tu jesteśmy. Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy wchodzimy na scenę, przeżywamy to intensywniej.
Joe Q: Nie spłacamy długu, tylko mamy więcej motywacji, żeby ciężej pracować, żeby wszyscy byli z nas dumni.
MM: Prawdopodobnie niektórzy przeglądają wasze profile na facebooku i instagrami, żeby sprawdzić, czy nadal gracie. A jak przestaniecie, to zaczną się telefony, że przecież dorzucili się do trasy i powinniście koncertować. Ale wróćmy do Europy. Mieliście okazję trochę pozwiedzać, a to nieczęsto się zdarza podczas tras koncertowych. Czy widzieliście coś szczególnie interesującego, innego, szokującego?
Joe Nieves: Częścią czegoś, co nazwałbym kulturą 45s i powodem, dla którego uwielbiam grać z tymi chłopakami jest to, że dla nas to nie jest tylko biznes. To nasze życie. Każdy z nas wkłada to swoje serce i duszę. Kiedy jesteśmy razem w nowym miejscu, zatapiamy się w nim. Nie przyjeżdżamy tylko na koncert. Szczególnie w Europie, gdzie część chłopaków jest po raz pierwszy. Praga jest pięknym miastem, ma wspaniałą architekturę. Ale nie tylko to. W ogóle historia Europy jest obszerniejsza niż Stanów Zjednoczonych. Wszędzie, gdzie dotąd byliśmy, było wyjątkowo. Z chłopakami zawsze ruszamy w miasto. Widzieliśmy Kaplicę Czaszek w Kutnej Horze i most w Pradze. Odwiedziliśmy też klub Kaiserkeller w Hamburgu, w którym grali Beatlesi.
Eric Crucial: Kilku z nas jest fanami Beatlesów i odwiedziny w takich miejscach sprawiają nam dużo radości.
Joe Q – Zwiedzamy nie tylko miejsca historyczne, ale też popkulturowe. Staramy się zobaczyć jak najwięcej, bo nigdu nie wiadomo, czy jeszcze tu wrócimy. Bardzo byśmy chcieli, ale póki co korzystamy z tego czasu, który mamy teraz.
Joe Nieves: W życiu nie ma na nic gwarancji i świetnie zdajemy sobie z tego sprawę. Skoro jesteśmy tu teraz, to wyciśniemy z tego ile się da. Mam nadzieję, że wrócimy, na pewno byśmy chcieli. Dostaliśmy też kilka ofert. Mam wrażenie, że tylko ślizgamy się po powierzchni. Zagraliśmy kilka koncertów w Niemczech, Francji i Czechach. To niewielki obszar, a każdego roku chcielibyśmy go powiększać. Robimy to konsekwentnie od pięciu lat. Ty jesteś z Polski i nie mam pojęcia, skąd się o nas dowiedziałaś, To intrygujące. W jakiś sposób staliśmy się tam rozpoznawalni na tyle, że przyjechałaś, żeby z nami porozmawiać. Nie jesteśmy w stanie wystarczająco się odwdzięczyć.
Eric Crucial: Wypadek zmienił nasze życie. Otarliśmy się o śmierć i każdy dzień jest dla nas prezentem. Chcemy się dzielić naszą miłością do tej muzyki i każdego wieczora dajemy z siebie 100%. Nieważne, czy słucha nas 10 czy 1000 osób. To, co robimy, jest dla nas bardzo ważne, a robiąc to niemal straciliśmy życie. To czyni nasz przyjazd do Europy jeszcze bardziej wyjąatkowym.
Joe Nieves: Zawsze byliśmy komplementowani za energię na scenie. Ale jeśi porównasz nagrania z koncertów sprzed wypadku z tymi po nim, to zobaczysz dużą różnicę. Wcześniej coś w nas tliło, teraz jest to wielki ogień. To wspaniałe uczucie. I jest między nami więź, której nie da się przerwać.
Eric Crucial: Zdecydowanie zbliżyliśmy się do siebie. Ci kolesie są dla mnie jak bracia. A Steady 45’s to nie tylko zespół, ale też rodzina. Kłócimy się, wspólnie śmiejemy, płaczemy, a teraz nawet razem bierzemy prysznic. Wszyscy graliśmy w różnych zespołach w Los Angeles. Ale ten jest niezwykły. Wydaje mi się, że słychać to w naszej muzyce i widać na naszych koncertach. Jesteśmy szczęśliwy, że to robimy.
MM: Zobaczymy wieczorem 🙂 Byliście może w Berlinie?
Joe Nieves: Byliśmy, ale nie graliśmy tam koncertu. Lądowaliśmy na tamtejszym lotnisku, bo to była najlepsza oferta. Pomyślałem, że fajnie będzie, jeśli będziemy mieli dla siebie te kilka dni przed rozpoczęciem trasy, bo życie w drodze potrafi być wyczerpujące. Byliśmy po bardzo długim locie, a Joe boi się latać, więc taka baza dobrze się sprawdziła. Spędziliśmy trochę czasu na luzie przed trasą. Teraz nawet tęsknię za Berlinem. Był dla nas czymś w rodzaju domu. Ale jeszcze tam nie graliśmy.
A byliście może w Muzeum Ramonesów?
Joe Nieves: Widzieliśmy, ale nie zwiedzaliśmy. Lot powrotny też mamy z Berlina i przed odlotem chcemy tam zajrzeć.
MM: To już chyba wszystko, o co chciałam was zapytać. A może chcielibyście coś powiedzieć swoim fanom w Polsce. Trochę ich tam mamy 🙂
Joe Nieves: Jeśli tam jesteście, to opowiadajcie o nas rodzinie i przyjaciołom. Chciałbym przyjechać do Polski, nigdy tam nie byliśmy. A jeśli chodzi o przyszłość Steady 45’s, to planujemy kolejny album i powrót do Europy, może w tym, może w przyszłym roku. „Trouble in paradise” był kamieniem milowym, a nadchodząca płyta to jedna z moich ulubionych rzeczy, które razem zrobiliśmy. Spędziliśmy kilka dni wspólnie, łącznie ze spaniem, gotowaniem i grillowaniem.
MM: Tak tworzycie muzykę?
Joe Nieves: Dokładnie. W L.A. uwielbiamy tacos, ale wszystko w życiu musi być złożone z odpowiednich składników. To świetna analogia. Gotowanie jedzenia i muzyki. Ale do Polski chcielibyśmy pojechać.
Ian Jacks: Nie możemy się doczekać, żeby was poznać.
Joe Nieves: Ściągajcie naszą muzykę, dzielcie się nią, dzielcie się teledyskami. I co najważniejsze, piszcie do nas. Takie wiadomości są dla nas potwierdzeniem wartości tego, co robimy. Jesteśmy uczuciowymi i czasem niepewnymi siebie, wrażliwymi ludźmi. I ta wrażliwość przekłada się na naszą szczerość. A to słuchacze wyczuwają. Wszechświecie spraw, byśmy zagrali w Polsce w przyszłym roku.
Tom Cook: Cała historia ze Steady 45s nagrywającymi u mnie w studiu zaczęła się imprezie. Co roku organizuję taką w domu i zawsze gra na niej świetny zespół. W zeszłym roku zaprosiłem Steady 45s. W zamian za koncert proponuję weekend w swoim studiu. To obopólna korzyść i wymiana usług, bo pieniądze to coś, czego muzycy często nie mają. Mam to studio u siebie w domu i nagrywam w stu procentach analogowo na taśmę. To to, o czym chłopaki mówili wcześniej, próbuję sprawić, by wszystko brzmiało tak, jak kiedyś. Przy nagrywaniu mieliśmy sporo zabawy, bo nie pracowałem jeszcze z zespołem rocksteady. Rozstawiliśmy mikrofony w całym pomieszczeniu i wyszło wspaniale. Nie mogę się doczekać rezultatów.
MM: Macie jakąś datę wydania?
Joe Nieves: Nie, jeszcze nie. Ale nagrywając tę płytę zżyliśmy się z Tomem.
Tom Cook: Tak było. A wcześniej żartowałem. Znamy się od lat z różnych zespołów i projektów.
MM: Czy Twój przyjazd do Europy ze Steady 45s był zaplanowany?
Tom Cook: Zapytali mnie podczas nagrań, czy mógłbym zastąpić ich klawiszowca podczas trasy. A ja nie chciałem stracić okazji, żeby znów koncertować w Europie.
Joe Nieves: Wyjątkowe jest to, że Tom potrafi grać i na klawiszach i na puzonie, więc jest świetnym zastępstwem. A dwóch członków zespołu nie mogło z nami jechać.
MM: Ile czasu miałeś na nauczenie się piosenek?
Tom Cook: Chłopaki przyjechali do studia na dogrywki. Wiedziałem, że następnego dnia grają w Riverside, a to moje rodzinne miasto, w którym nagrywaliśmy. Powiedzieli, że ich klawiszowiec nie mógł przyjechać i czy dałbym radę nauczyć się ich utworów przez noc i z nimi zagrać. Stwierdziłem, że spróbuję. Mieliśmy jedną próbę i koncert tego samego dnia.
Joe Nieves: Tom jest bardzo utalentowanym muzykiem.
Joe Q: I inżynierem dźwięku. To bardzo ważne.
Joe Nieves: Dlatego to właśnie jego zapytaliśmy. Byliśmy pewni, że sobie poradzi.
Eric Crucial: W zasadzie sporo piosenek, które teraz gramy jest z tej płyty, która jeszcze się nie ukazała, więc Tom już znał, słuchał ich miliony razy. Wspólny koncert był całkiem łatwy do ogarnięcia.
Tom Cook: Jestem nie tylko muzykiem, ale też fanem, więc cały czas nasłuchuję, co ciekawego dzieje się w klimacie. A Steady 45’s byli na moim radarze już od dawna. To przyjemność i zaszczyt móc z nimi pracować.
[odgłosy płaczu ze wzruszenia]
MM: To jest ten czas, kiedy płaczecie razem?
Eric Crucial: To jest ten moment, kiedy całuję Toma w policzek.
Tom Cook: Oni niosą kaganek, który płonie teraz mocno. Przez lata zastanawiałem się, kto będzie następcą tych wszystkich grup. Przez chwilę nawet się martwiłem, bo mieliśmy w Los Angeles posuchę. Koncertowały tylko starsze zespoły, brakowało świeżej krwi. A teraz ją mamy. Chłopcy nie tylko sięgnęli poprzeczki, ale ją podwyższyli.
Eric Crucial: Dzięki Tom. To dużo dla nas znaczy, bo on ma bardzo długą historię na scenie reggae i ska. Debonaires, Western Standard Time i See Spot, w którym zaczynał.
Joe Q: dzięki tym zespołom uwierzyliśmy, że też możemy grać. Robią to ludzie, których znamy. Toma teraz widzę i mogę nawet go dotknąć. Poczuliśmy, że to nie jest nic ekstrawaganckiego. To było bardzo inspirujące.
Eric Crucial: Z wieloma zespołami, które podziwialiśmy, Debonaires, The Aggrolites, The Slackers często ostatnio graliśmy. Chwalą nas i uważają za swoich następców. To bardzo miłe, że zespoły, którymi się inspirowaliśmy zachęcają nas do grania. To dla nas potwierdzenie, że to powinniśmy robić.
Dyskusja