Wywiad

Wywiad: xRobBlack

6, może więcej lat temu, zachwycony najnowszym odkryciem, opowiadałem kumplowi (pozdro Sidor) o gościu, który w pojedynkę tworzy fenomenalną muzykę. Muzykę, którą dotychczas w Polsce nie wykonywał żaden band. Nie w tej jakości i z takim zmysłem.

Kontynuuj czytanie ▾

Trochę się ze mnie podśmiewywał, że jaram się gościem, którego oprócz mnie zna jeszcze pięć osób. Dziś sam jara się tym co od kilku lat wyczynia xRobblack, a ja uśmiecham się pod nosem na myśl o tej rozmowie. Z Robem o nim samym, o „Grand Shelf Reggay”, o przeszłości i przyszłości…

InTheMoodForSka: Kiedy ostatnio słuchałeś „Grand Shelf Reggay”? Czy z biegiem czasu wchodzi lepiej/gorzej czy jednak skupiasz się na następnych produkcjach i zamykasz rozdział pt. Grand Shelf Reggay?

Żyjemy w czasach tak intensywnej podaży informacji, że wszelkie nowinki sprzed tygodnia, czy dwóch można niemalże uznać za prehistorię, a newsy jeszcze starsze rozpływają się gdzieś w czeluściach zbiorowej niepamięci. Tymczasem od premiery albumu, o który pytasz, minęło trochę ponad dwa lata, wiec ciężko mieć pewność, czy oprócz nas dwóch ktokolwiek jeszcze będzie kojarzył o jakie „Grand Shelf Reggay” chodzi, i co to za „xRobBlack”. Ale ok, spróbujmy.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio słuchałem tej płyty, szczególnie w całości. Myślę, że było to gdzieś na etapie finalnych masteringów. Natomiast całego albumu wytłoczonego już na winylu nie słyszałem, jak dotąd ani razu, co wynika oczywiście z tego faktu, że wciąż jeszcze nie zakupiłem adaptera.
Poszczególne jednak utwory zdarza mi się od czasu do czasu odtworzyć i różnie z tym bywa, jeśli chodzi o odczucia. Część z nich wciąż brzmi tak, jakbym chciał, aby brzmiały, inne jakoś samoistnie wypadły z przestrzeni mojej tolerancji dla nich, jednakże całe te dokonanie, jakim jest Grand Shelf Reggay traktuję już od dawna jako rzecz zamkniętą, niezmienianą, niedotykalną, trochę historyczną i staram się do tego nie wracać. To, co w owym czasie miałem najlepszego do zaprezentowania, zostało na tej płycie utrwalone, i było to zdarzenie niezwykle dla mnie ważne. Obecnie jednak skupiam się nad tym, co nagrywam aktualnie.

Na Twoim fanpejdżu, z okresu jeszcze sprzed wydania LP umieściłeś taką oto informację: „…zaszły kluczowe i nieodzowne zdarzenia, pojawili się odpowiedni ludzie…”. Domyślam się, że jedną z tych osób był Marek Bogdański, ale komu/czemu jeszcze zawdzięczamy jego powstanie i realizację?
Bardzo mnie ciekawi czy to zbiór istniejących utworów + zjawiska które opisałeś w ww. poście zdeterminowały powstanie płyty czy może odwrotnie, najpierw dotarła do Ciebie informacja o chęci wydania albumu i wówczas zacząłeś komponować utwory? I jaka jest w tym rola singla „Boss The Ripper”.

Bardzo szerokie pytanie. W dwóch zdaniach na to nie odpowiem, zwłaszcza, że wszystko to było jeszcze inaczej. Sam fakt, że postanowiłem w pewnym momencie nagrywać muzykę samemu, to jedno. Natomiast cały późniejszy proces wydawniczy i kwestie związane z szerszym upublicznieniem tych dokonań, to zupełnie inna sprawa, i faktycznie, nigdy nie doszłoby do przejścia od jednego do drugiego, gdyby nie kluczowe działanie kilku osób, które po drodze na to wpłynęły i to umożliwiły.

Na samym początku, kiedy zabawa w nagrywanie muzyki była jedynie formą eksperymentu i bardziej próbą sprawdzenia, jakie to daje możliwości niż czymkolwiek innym, nie posiadałem jeszcze, oprócz klawiszy, wszystkich innych istotnych narzędzi, niezbędnych do tego, aby stworzyć utwór. Bardzo wiele na tym etapie pomógł mi Remigiusz Skrabania, przyjaciel i doskonały gitarzysta, z którym wcześniej współtworzyliśmy w Poznaniu grupę DeVersion. To dzięki niemu możliwy był pełny rozruch inicjatywy xRobBlack, bo bez ścieżek jego basu i wstawek gitarowych dogranych do podanej sekwencji akordów, nigdy nie powstałyby pierwsze zamknięte kompozycje jak „Heavy Pollutions”, „McIntosh Memorial” czy „Brown Spatula”. To on też, jako pierwszy słuchacz, zachęcał mnie i motywował do dalszego działania, wierząc, że rzecz jest warta wysiłku. Później, kiedy już rolę basisty i gitarzysty wziąłem na siebie, Remi wciąż pozostał tym, który jako pierwszy miał kontakt z nowopowstałymi utworami.

Nie było jeszcze wtedy soundclouda, czy bandcampa, facebook dopiero się rozwijał, generalnie był to czas MySpace’a. Aby móc udostępniać powstałą muzykę znajomym, założyłem tam konto, i zamiast załączać do każdego emaila plik mp3, uploadowałem kawałki i podsyłałem znajomym link. Prosta sprawa. Kiedy jednak w pewnym momencie do grona owych znajomych dołączył Marcin ‘Cozer’ Markiewicz z Konopians, miejsce miał kolejny przełom.

To właśnie on ujawnił postać xRobBlack szerszemu gronu odbiorców, publikując na forum Reggaenetu post, w którym przekierowywał czytających na mój profil MySpace. Gdyby nie te posunięcie Cozera, do dziś, o tym, że nagrywam muzykę, wiedzieliby jedynie najbliżsi znajomi. Jest to w istocie zdarzenie kluczowe, bo jednym z tych, którzy owy post przeczytali, był Marek Bogdański.

Wiadomość, którą pewnego dnia od niego otrzymałem, otworzyła nowy rozdział w całej tej historii. Propozycja wydania tego materiału na płycie była czymś, czego kompletnie się nie spodziewałem, tym bardziej od tak poważanej osoby, jaką jest Marek. Zgodziłem się oczywiście, choć dalsza droga do powstania pierwszego krążka wcale nie była łatwa. Przede wszystkim uznałem, że cały mój ówczesny materiał, do którego odnosił się Marek, jest zbyt niespójny i niejednorodny stylistycznie, aby zbić go razem do kupy na jednym krążku. Był tam i roots, i funky, elementy ska, utwory wokalne, a także pierwsze przymiarki do early reggae, którym wówczas zacząłem się fascynować. Usunąłem więc te kawałki i zaproponowałem, że nagram zupełnie nowy materiał, już tylko i wyłącznie w konwencji early reggae, gdyż zbiegło się to w tym czasie z decyzją, że tą właśnie muzykę chcę się najbardziej zajmować. Marek na to przystał, proponując jednocześnie kolejną zmianę strategii, aby zamiast od razu wyjeżdżać z pełnym metrażem, na początek wypuścić rozpoznawczego singla, dwa kawałki, zbadać teren, stworzyć grunt pod późniejszą płytę długogrającą. I tak zrobiliśmy. Nagrałem „Boss The Ripper”, nagrałem „Soul Snack”, i kiedy Marek przystąpił do uruchomienia procesu wydawniczego dla tych tytułów, ja rozpocząłem długotrwały cykl nagrywania kolejnych numerów, których ostatecznie zebrało mi się około dwudziestu. Wybrałem spośród nich 14, które trafiły do Marka, a po finalnej selekcji pozostaliśmy przy 10 kompozycjach, które trzy lata po wydaniu singla „Boss The Ripper”, znalazły swoje miejsce na longplay’u „Grand Shelf Reggay”. I to tyle jeśli chodzi o prehistorię.

Czy Ty posiadasz wykształcenie muzyczne?
Odnośnie realizacji nagrań, które instrumenty nagrałeś na żywo? Jakie instrumenty obsługujesz w ogóle?

Nie posiadam niestety wykształcenia muzycznego, nie zdecydowałem się nigdy aby takie zdobyć i szczerze przyznam, że trochę dziś tego żałuję. Pewnego rodzaju umiejętności, rozwiązań technicznych i systematyki w graniu nie da się nauczyć samodzielnie, nie posiadając mistrza i nauczyciela, czy też nie biorąc udziału w sformalizowanym procesie nauczania, który przeprowadza uczącego się przez tajniki gry na danym instrumencie. W moim przypadku tak się złożyło, że przyjąłem rolę samouka i do wszystkich rozwiązań, które do tej pory w muzyce zastosowałem, musiałem dojść sam. Zdaję sobie sprawę, że taki rodzaj grania pozostawia wiele do życzenia i że nigdy nie będzie to granie na takim poziomie, na jakim robią to zawodowcy. Ale też z innych jakby założeń wyrasta u mnie ta potrzeba samouctwa. Nigdy nie dążyłem do tego, aby zostać instrumentalistą, ani aby wyszkolić w sobie perfekcję gry na danym instrumencie i to eksponować. Chodzi raczej zawsze o to, aby zrealizować w nagraniach pomysł, który słyszę najpierw w głowie. Jeżeli słyszę w nim pewien rodzaj zagrywek gitarowych, linii basu, bądź rozwinięć klawiszowych, siadam i przymuszam się do tego, aby te wizje przełożyć na konkretne wykonanie. I tylko z potrzeby urzeczywistnienia tych i innych pomysłów, oprócz klawiszy, na których gram najdłużej, sięgnąłem w nagraniach po wszystkie inne instrumenty, które w nich słychać. Wszystko więc to, czego się w grze nauczyłem, jest niejako skutkiem ubocznym pogoni za innym priorytetem, jakim jest chęć zbudowania utworu w określonym wcześniej kształcie. Mówiąc krótko, układanie kawałków ma dla mnie większe znaczenie niż granie samo w sobie.

Jaki wpływ na to co dziś słyszymy miał Szczecin, Jimmy Jazz Records i … Natty Wailer?

Na pewno jakiś miał. Szczecin.. tam się urodziłem, tam chodziłem do szkoły, tam stawiałem pierwsze muzyczne kroki, tam zrodziła się moja fascynacja muzyką reggae (ukłon dla Zdzisława Matusewicza i Tomasza Krzyżanowskiego), tam bywałem na pierwszych imprezach reggae w Słowianinie, ówczesnym Transie, nieistniejącym już Laboratorium, koncertach ska w Przystanku Pub, czy legendarnym Klubie 77, będącym siedzibą Analogsów, tam po raz pierwszy sam też występowałem z zespołem. Tam spędziłem dwadzieścia parę dobrych lat, zanim nie zmieniłem miejsca zamieszkania. Szczecin był ważnym etapem na drodze do tego, co było potem, choć etapem już wygasłym i zamkniętym.

Jimmy Jazz Records, wcześniej Rock’n’roller, i ich sklepik przy Bramie Portowej to była istotna miejscówka na mapie miasta. Mieli tam muzę, jakiej nigdzie indziej byś nie dostał. To właśnie tam zaopatrywałem się hurtowo w kasetowe składanki Treasure Isle i dzięki nim poznałem magię rocksteady. Cokolwiek w Polsce wychodziło pod szyldem reggae/ska, oni to mieli w ladzie. To były czasy, kiedy Internet nie wyświetlał Ci całej muzyki wszechświata. Chciałeś posłuchać czegoś dobrego, szedłeś do Jimmy Jazz.

Jak ma się do tego Natty Wailer? Zupełnie nijak. Z Natty’m zetknąłem się wiele lat później, kiedy mieszkając w Belfaście poszukiwałem wokalu pod utwory, nad którymi wówczas pracowałem. Bywając na różnych imprezach poznałem pewnego Jamajczyka, selektora i organizatora koncertów: T Shaka T. Wspomniałem mu kiedyś, że poszukuję wokalisty do podkładów, które nagrywam, a on wiele nie myśląc, skontaktował mnie z Natty Wailerem, który akurat w tym czasie koncertował na wyspie z Astonem Barrettem i The Wailers. Wysłałem mu swoje podkłady, niedługo potem zdzwoniliśmy się i byłem w szoku; żadnych problemów, zero komplikacji, żadnego wydumanego widzimisię, po prostu – „muza jest dobra, kiedy mogę przyjechać?”, „- Jutro?”, no to jutro. Akurat miał okienko między koncertami. I następnego dnia siedzieliśmy już z Nattym u mnie, rejestrując jego wokale. Bardzo pouczające i inspirujące spotkanie. Też obfitujące w wiele anegdot z jego osobistych wspomnień o Marley’u. Ostatecznie efektem tego spotkania były dwa, jeszcze przedpłytowe utwory: „Rainbow Warrior” i „Another Reggae Scorcher”.

Utrzymujecie kontakt? Jak przyjął „Grand Shelf Reggay”?

Od czasu do czasu korespondencyjnie wymieniamy się na zapytaniem ‘co słychać?’. Ale, co dla mnie jest istotne, nawet po latach Natty ciągle podkreśla, że z przyjemnością wspomina naszą sesję nagraniową, bo do tej pory, wszędzie tam, gdzie się pojawiał, rozwijano przed nim dywany. Ja mu natomiast zaproponowałem surową partyzantkę: ciasny pokój, fotel, komputer, mikrofon, słuchawki i to wszystko. Mówi, że to było właśnie coś.

Jeśli chodzi o Grand Shelf Reggay, nie wspominałem mu, jak dotąd, o tym, że nagrałem płytę. Będę musiał faktycznie to nadrobić.

Recenzje we Francji, Irlandii… śledziłeś gdzie jeszcze się ukazywały? Śledzisz te informacje w ogóle? Bo z tego co mi internety mówią, to LP rozeszło się w różne zakątki globu. Wiesz ile dokładnie się sprzedało?

Na pewno więcej niż jedna i na pewno mniej niż 500. Dokładnie jednak nie mam pojęcia, ile tych płyt się sprzedało. Dystrybucją zajmuje się Marek, więc myślę, że raczej jego należałoby o to pytać. Natomiast rzeczywiście faktem jest, że część tego nakładu przejęły sklepy w różnych miejscach w Europie, swego czasu nawet pisał do nas Jump Up Records z Chicago, by pozyskać do sprzedaży jakąś ilość egzemplarzy. Ostatecznie nie wiem jednak, czy te płyty tam trafiły. Co by jednak nie mówić, zasięg tego wydawnictwa był dużo szerszy, niż tylko w ramach granic RP. Nie powiem Ci dokładnie, dokąd jeszcze te płyty, oprócz krajów, które wspomniałeś, powędrowały, bo nie wiem, ale jest to wyłącznie zasługa Marka i prężności, z jaką działa jego Superfly Studio.

Negatywne głosy na temat tego materiału, jeśli są, dochodzą do Twych uszu?

Nie ma na świecie takiej rzeczy, która podobałaby się bezwzględnie wszystkim, ani takiej, która nie podobałaby się bez wyjątku nikomu. Zróżnicowanie w gustach, preferencjach i oczekiwaniach to rzecz normalna. Inną natomiast sprawą jest moje osobiste zetknięcie z opiniami na temat tej płyty. Nie widziałem ich tak naprawdę zbyt wiele. Czas forów internetowych, z miejscem do szerokich dyskusji, minął, a facebook wszystkiego nie pokazuje, zwłaszcza jeśli nie jesteś z kimś związany przez polubienie, czy znajomość. Twoja kapela, dajmy na to, ma kilka tysięcy polubień, więc masz jakieś tam spektrum rozeznania. Ja mam nieco mniej, i jeśli, powiedzmy, jedna dziesiąta z tego grona wyrazi opinię, to otrzymam max 20 komentarzy na temat całego przedsięwzięcia, jakim jest płyta. Inna rzecz, że jakoś nigdy nie zadbałem o to, aby mieć owe grono subskrybentów szersze, ale czy to o podbijanie statystyk w tym wszystkim chodzi?

Mogę Ci powiedzieć, że swego czasu dotarła do mnie ciekawa opinia jednego z czołowych europejskich DJ-ów i propagatorów muzyki reggae, na temat materiału z debiutanckiego singla. Uznał, że kawałki są spoko, tyle, że nie mają nic wspólnego z reggae.

Domyślam się, że po sukcesie (muzycznym) tej płyty chciałeś, Ty i zapewne wydawca również, iść za ciosem, ale obstawiam, że na „przeszkodzie” stoi Twój perfekcjonizm? Jak to wygląda? Pracujesz nad materiałem to wiem, ale masz konkretny plan wydania kolejnego albumu czy jednak bardziej oddajesz to swojemu naturalnemu rytmowi pracy?

Jak na to odpowiedzieć..? Perfekcjonizm? Myślę, że ten jest zarezerwowany dla tych, którzy mogą sobie na to pozwolić, aby w perfekcyjny sposób zrealizować pewne zamysły, czy to poprzez zdolności wykonawcze, czy poprzez możliwości techniczne, dzięki którym mogą wdrożyć takie czy inne rozwiązania. W moim przypadku jest to raczej próba maksymalnego wykorzystania warunków, jakie posiadam, aby zrealizować określony pomysł na utwór, a te zawsze będą pozostawiać wiele do życzenia. Nie używam wymyślnych sprzętów, które załatwiłyby sprawę. Dlatego też każda taka nowa produkcja rozciąga się niemiłosiernie w czasie. Efekt, jaki ostatecznie osiągam, i tak jest daleki od ideału, jaki chciałbym dla siebie przyjąć, wystarczy włączyć płytę obojętnie którego zespołu grającego podobną muzykę, aby ujawniła się kolosalna różnica w warstwie wykonawczej i brzmieniu. Niezależnie jednak od tego, kontynuuję starania i po prostu nagrywam dalej.

Pójście za ciosem, jak to mówisz, byłoby naturalnym rezultatem wykorzystania chwilowego rozgłosu, jaki niesie ze sobą wydanie płyty. Tylko czemu miałoby to służyć? Koncertów nie gram, więc ofert bookingowych nie zbieram. Pospieszne wypuszczenie w trybie ekspresowym kolejnej partii materiału byłoby próbą zajechania się i niepotrzebnym obciążeniem funduszy wydawcy. Co by jeszcze takie pójście za ciosem mogło oznaczać? Zapychanie na szybko Internetu kolejnymi produkcjami, aby rozsławić swe imię we wszechświecie? Świat jest pełny xRobBlack’ów, w Stanach masz ich, ilu chcesz, na naszym landzie też się znajdą, weźmy takiego Boss van Trigt’a, przecież to, co on zrobił jako Boss Capone, to mistrzostwo galaktyki.

Tymczasem plan z Markiem mieliśmy prosty: singiel i longplay. Zrealizowanie tego zamiaru zajęło nam w sumie 4 lata. Kto zdołał w tym czasie z tą muzyką się zapoznać, ten się zapoznał. Nie ustanawialiśmy planów na to, co dalej, bo samo to, to już wiele. Kiedy plan wykonaliśmy, Marek zajął się realizacją własnych przedsięwzięć, ja realizacją swoich, czyli obmyślaniem kolejnych kawałków. Jakiś tam nowy materiał, w związku z tym powstał, i ciągle powstaje. Nie spieszę się z tym jednak, bo i do czego miałbym się spieszyć? Jeśli zajdą w pewnym momencie takie okoliczności, by móc mówić, że szykuje się kolejny krążek, to fajnie. Póki co patrzę jak The Aggrolites wytyczają nowy trend o nazwie: „album co 7 lat”, i zastanawiam się, czy by tego nie przebić. Po prostu, zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Mnie jak i wszystkich miłośników Twoich dokonań interesuje także czy nadal będziesz skupiał się na instrumentalach? Po cichu liczę, że Grand Shelf Reggay spowodował zainteresowanie Tobą również wśród wokalistów. Zamykam oczy i bardzo wyraźnie wyobrażam sobie Twoje utwory z wokalem np. Dr. Ring Dinga, a płytę gdzie śpiewa Angel Soldado i/lub Joe Quinones staje się takim hitem w L.A., że nawet Maken otwiera się na ska… Widzę to bardzo wyraźnie! Mało tego, widzę jak Roger Rivas dzwoni do Ciebie z Rivas Studio w L.A. i pyta „Rob, how you do this?!”.

Roger Rivas do nikogo nie musi wydzwaniać, bo to do niego raczej bez końca wydzwaniają z podobnymi pytaniami. Sam bym chętnie do niego zadzwonił, chociaż… może niekoniecznie, nie wiadomo, co by mi powiedział:”..kto?.. robblack?.. a idź pan stąd..”.

Wizje, jakie tu roztaczasz, świadczą o tym, że masz całkiem śmiałe fantazje, a to, muszę przyznać, jest bardzo ważny atut 😉 Kiedyś dwóch takich cherlawych typków z Liverpoolu sobie wymarzyło, aby stać się większym od Elvisa. Rezultat tych marzeń znamy wszyscy.

Zejdźmy jednak na ziemię. Kooperacja z tak prestiżowymi nazwiskami, przysługiwać może, w mojej opinii, jedynie innym prestiżowym nazwiskom. Jeśli ktoś jest uznany i rozchwytywany jako wybitny wokalista, wcale nie musi śpiewać dla jakiegoś kolesia ze Środkowo-Wschodniej Europy, bo ma tak szeroki wybór ofert, że zawsze znajdzie coś, co spełni jego ambicje.

Nie wykluczam jednak takiej możliwości, bo kilka featuringów, mimo to, zrealizować mi się udało, choćby ze wspomnianym Natty Wailerem. Sam niestety śpiewać nie potrafię, a szkoda, bo pomysły wokalne czasami też miewam. Nie jestem jednak w stanie ich na własną rękę zrealizować. Forma, jaką więc stosuję i stosować najczęściej będę, to właśnie instrumental. Od tego raczej nie ucieknę. I też w sumie nie chcę od tego uciekać, bo zasadniczo zawsze bardziej wolałem muzykę instrumentalną od śpiewanej, z tej prostej przyczyny, że wokal przeszkadzał mi skupiać się na tym, co grają instrumenty. Nie odżegnuję się jednak od współpracy instrumentalno-wokalnej, bo rozumiem, że odpowiedni featuring też ma swój urok. Jeśli nadarzyłaby się okazja, aby zrealizować podobny zamysł, z pewnością wezmę to pod uwagę.

A propos L.A., w mojej opinii to właśnie z tamtej strony płynie najwięcej świeżości w naszym temacie. Świetna płyta The Steady45s z ubiegłego roku, w tym będzie kolejna, The Delirians i The Aggrolites również, do tego niesamowita Jackie Mendez…

Coś w tym jest, że miasto te obradza w takie perełki, jakie tu wymieniasz, ale też ciężko się dziwić; Los Angeles to nie byle jaka prowincja, to potężna aglomeracja, po Nowym Jorku to drugie największe miasto USA, w samym jego obrębie działa ponad 20 kapel reggae i drugie tyle kapel ska, to swoiste centrum kulturowe, gdzie miesza się ze sobą wiele wpływów. Mają też tam dużo słońca, to nakręca do grania takiej muzyki. Ze Skandynawii na przykład nie mamy takiego napływu karaibskich rytmów. Ale warto też wspomnieć o Argentynie, czy Meksyku, bo tam też sporo się dzieje. Kolejne wyśmienite albumy Los Aggrotones, czy niedawne wejście do studia Traveler All Stars, to wydarzenia, które przykuwają uwagę.

Proces powstawania utworu… Planujesz, dojrzewa długo i przechodzi szereg zmian zanim osiągniesz cel czy jednak jest to mniej planowany, a bardziej spontaniczny proces? Spróbuję też inaczej sformułować to pytanie, ile w Twojej twórczości jest spontaniczności, a ile twórczego planowania i konsekwentnej realizacji założeń?

Nie ma tutaj schematu ani reguły, której mógłbym podporządkować sposób, w jaki powstają kolejne utwory. Odbywa się to na wiele różnych sposobów. Część utworów słyszę już w głowie wcześniej, jako gotowe kompozycje, wówczas krok po kroku, realizuję takie wizje w nagraniach. Innym razem zaczątkiem kawałka może być sama melodia, do której aranżuję rytm i kolejne rozwinięcia. Bywa, że kawałek, i wszystko, co się w nim dzieje, powstaje wyłącznie jako nadbudowa do powstałej wcześniej linii basu, czy sekwencji akordów, lub z potrzeby zagrania czegoś w określonym podziale rytmicznym, czy też stworzenia czegoś o określonej nastrojowości. Zdarza się również, że pracując nad utworem A, niechcąco zagram coś, co momentalnie staje się przyczynkiem powstania utworu B. Są i takie sytuacje, kiedy po prostu włączam nagrywanie, a pomysł, nie wiadomo skąd, sam wskakuje mi do multitracka. Nie ma więc w tym reguły, i myślę, że potwierdzi to każdy, kto może ogłosić się autorem jakiejkolwiek kompozycji.

Inspiracje. Gdzieś pomiędzy naszymi rozmowami przewijał się temat swingu więc wiem, że Twoją inspiracją z pewnością nie jest. Blues – tu już daje się wyczuć, że Ci „leży”.
PS. mam nadzieje, że nie umknęło Twojej uwadze również California Honeydrops? Natknąłem się na nich przy okazji śledzenia poczynań The Steady45s i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że śpiewa, gra na gitarze i trąbce Lech Wierzyński, urodzony w Warszawie. Fenomenalna kapela.
Co na co dzień gości w Twoich głośnikach?

Inspiracje.. Ciężka sprawa. Jeśli powiesz, że inspiruje Cię ten, czy inny wykonawca, lub taki a taki gatunek muzyczny, to tak, jakbyś nic nie powiedział. Muzyka to zbyt złożone zjawisko, by zredukować jego wpływy do jednego podmiotu, jakim będzie na przykład Joe Cocker. Jeśli powiesz, że inspiruje Cię Joe Cocker, to co właściwie możesz mieć na myśli? Że inspiruje Cię jego barwa głosu? Jego artykulacja? Melodyka jego zaśpiewów? Muzyka, do której śpiewa? Czy to, jak gra na niewidzialnej gitarze? Trudno powiedzieć, prawda? A mówimy tylko o jednym konkretnym wokaliście. Tymczasem w muzyce, przyjmijmy, że w reggae, mamy i warstwę rytmiczną, i warstwę melodyczną, warstwę kompozycyjną, warstwę harmoniczną, warstwę aranżacyjną, warstwę stylistyczną, warstwę brzmieniową, warstwę wykonawczą, i jeśli porozbijać to jeszcze na pomniejsze składowe, otrzymamy kolejnych kilka warstw, a zmierzam do tego, że każda z tych warstw może wymagać zupełnie osobnych inspiracji, które wcale nie muszą wynikać z reggae i do reggae się odnosić.

Czym innym jest poszukiwanie inspiracji, by stworzyć wyjątkową kompozycję, czym innym jeśli szukasz rozwiązań na dobre solo, a jeszcze czym innym, jeśli pragniesz, by gitara, czy nawet sam werbel brzmiał w określony sposób. Jeśli powiesz, że na przykład w bluesie inspiruje Cię brzmienie werbla, to przecież nie będzie to miało sensu. Inspiracje dla składowych danej muzyki można znaleźć w miejscach, gdzie człowiek się nawet tego nie spodziewa.

Dlatego w moich głośnikach goszczą różne rzeczy. Pomijając muzykę karaibską różnych odmian, usłyszysz u mnie jazz (raczej klasyczny), usłyszysz rhythm’n’blues, usłyszysz surf, rockabilly, usłyszysz całą plejadę kapel z lat 60-tych, usłyszysz bossa novę, stare funky, a nawet instrumentalne chill outy i trip hop. Jeśli coś ma w sobie ducha, autentyczność, i sprawia, że zatrzymuję się w pół kroku, biorę to.

Ok, aby poznać lepiej kim jest xRobBlack, wróćmy na chwile do przeszłości…
„7 perkusistów, 4 gitarzystów, 4 wokalistów…” jak się nazywał ten projekt i czy to był Twój pierwszy?

Nie był to żaden projekt, a żywy zespół z krwi i kości. Krwi tej natomiast wymagał wiele, aby utrzymać go przy życiu przez 2 lata istnienia. Była to owszem pierwsza kapela, którą współtworzyłem. Była to pierwsza moja szczenięca próba mierzenia się z muzyką reggae. Tylko czy ja chcę o tym opowiadać? Było to tak dawno temu, że nie jestem pewny, czy faktycznie miało miejsce.

CHANT, DeVersion, INITY DUB MISSION, Blue Dot Trio– to wszystko kapele, które zakładałeś czy „tylko” uczestniczyłeś?

Pół na pół.

Chant to powstała w okolicach 2001 roku, modern rootsowa, nowogardzko-szczecińska ekipa niesamowicie uzdolnionych zapaleńców klasycznego reggae z genialnym wokalistą, Dredem, na czele, o głosie, który wywoływał ciarki na plecach. Trafiłem do ich składu mniej więcej w 2004 roku, by objąć funkcję klawiszowca po odejściu Adasia Kamińskiego z Jafii Namuel. Do dziś uważam, że był to niezwykle ważny etap w moim życiu. Nigdzie wcześniej ani później nie spotkałem się z taką dyscypliną, stanowczością, systematyką pracy, stałym podnoszeniem sobie poprzeczki i kreatywnością, jaka panowała w ich szeregach. To była dla mnie bardzo ważna lekcja, której nie zapomnę.

Inity Dub Mission natomiast to skład już legendarny, którego początków doszukiwać się można jeszcze w latach 80-tych. To skład, który wyodrębnił się z R.A.S i Man&Soul, a wcześniej z Gedeon Jerubbaala. To ekipa bardzo doświadczonych muzyków. Kiedy przez jakiś czas mieszkałem w Poznaniu, zostałem jako klawiszowiec zaproszony do współpracy z zespołem, aby tym razem zająć miejsce poprzedniej klawiszowczyni, Aliny Nadolnej z Paraliż Bandu, która krótko wcześniej opuściła formację. Tam również spotkało mnie wiele nowości i stamtąd również wyniosłem wiele pouczających lekcji. Usprzętowienie jak na statku kosmicznym: kable, elektronika, efekty, efekty, elektronika, kable, i żadnych pieców. V-drum, główny mixer i wszystkie sygnały szły na słuchawki. A na zewnątrz cisza. Wkładałeś słuchawki i byłeś w innym świecie. Takiej precyzji w graniu i jednoczesnym obsługiwaniu elektroniki, w sposób umiejętny, co muszę podkreślić, nie spotkałem nigdzie indziej.

DeVersion z kolei to już inicjatywa własna. Wraz z kolegami, Remikiem, o którym wspominałem wyżej, oraz Maciejem, powołaliśmy do życia klasyczno-reggowy skład, który z czasem rozrósł się do 9-cio osobowego bandu z sekcją dętą. Można uznać, że siedzibą zespołu był Poznań, chociaż próby graliśmy w małej wiosce pod Jarocinem, mając do dyspozycji XIX-wieczny, opuszczony budynek starej plebanii kościelnej. Klimat niesamowity. Jako ciekawostkę mogę dorzucić fakt, że wokalistą naszym był Krzysiek Kubiak ze Stage Of Unity, bardziej znany jako Kristafari.

Kiedy pewnej grudniowej nocy graliśmy z KingTom’em i drRoot’em w Poznaniu improwizowanego bluesa, nie mieli oni nawet pojęcia o tym, że jesteśmy w tym momencie Blue Dot Trio. Nazwę tę przykleiłem dla naszych zmagań później, podczas obróbki nagrań z tego spontanu.

Kolejny to The Vintagers? Pytam ponieważ, pod jednym z Twoich postów zaobserwowałem wzmożony ruch pod tym hasłem. Zielona Góra? Serio taka była lokalizacja tego bandu? Jak to było? Dlaczego tubylcy nic o tym nie wiedzą? Pytam nie to pokolenie? Co pozostało następnym pokoleniom z tych projektów?

Myślę, że mógłbyś pytać dalej kogo chcesz, a z odpowiedzią byłby kłopot .. To proste – zespół, mimo iż faktycznie rozpoczynał swą działalność w Zielonej Górze, nigdy nie opuścił sali prób. Nie było więc możliwości, by ktokolwiek mógł zetknąć się z Vintagers bezpośrednio.

The Vintagers powstał w 2010 roku jako kwartet, którego założeniem było grać early reggae. Przez następne sześć lat zamiennie rozpadał się i reaktywował przechodząc za każdym razem pewien rodzaj przeobrażenia, po którym z pierwotnie instrumentalnego kwartetu stał się najpierw wokalno- instrumentalnym kwintetem, a ostatecznie, poszerzonym o dodatkową gitarę, sekstetem.

W pierwszym wcieleniu, jako kwartet, siedzibę mieliśmy właśnie tu, w Zielonej Górze. Był to bardzo owocny czas. W ciągu kilku miesięcy zdołaliśmy przygotować i ograć całkiem ciekawy materiał, a inicjatywa nabrała niezłego rozpędu. Nie zdołaliśmy jednak utrzymać stałego tempa pracy, bo nie był to band czysto lokalny. Gitarzysta i ja byliśmy miejscowi, pozostali jednak musieli dojeżdżać na próby aż z Poznania i ze Śląska. Z czasem okazało się, że dojazdy owe są zbyt kłopotliwe, by zachować regularność w grafiku prób i niedługo potem zespół zawiesił działalność.

W kolejnej odsłonie, aby skrócić troszkę te odległości, przenieśliśmy próby do Poznania. Stamtąd też pochodziła Mia, wokalistka, która dołączyła do bandu, wnosząc niesamowicie soulowe ożywienie. Poszerzyliśmy wówczas repertuar o utwory rocksteady. Jednak problem dojazdów pozostał. Coraz trudniej było zebrać całą ekipę na umówiony zjazd, co odnosiło się również do mnie, a kiedy doszły do tego roszady w składzie i zmiany personalne, doszliśmy do punktu, w którym dalszy marsz na przód nie był możliwy.

Kolejna pozycja w Twojej muzycznej drodze to Czeladź? Jak to właściwie się stało, że się tam znalazłeś i dlaczego dziś nie grasz w Konopians?

To było naprawdę ciekawe zrządzenie losu. Najlepiej to przedstawił sam Cozer podczas niedawnego wystąpienia w audycji u Stecyka. Gdzieś w sieci zapis tego spotkania powinien być ciągle dostępny.

Zaczęło się od tego, że gdy jeszcze mieszkałem w Szczecinie, pojawili się tam jednego razu z koncertem Konopiansi. Impreza miała miejsce w Słowianinie. Byłem oczywiście na tym gigu, też dlatego, że organizator poprosił mnie, abym puścił z decków kilka płyt, zanim chłopaki wejdą na scenę. Kiedy wreszcie Konopiansi rozpoczęli, słuchałem ich występu zza kurtyny przewieszonej wzdłuż sceny. A za tą kurtyną, nieopodal mnie, stało stare pianino. Wsłuchując się w rytmikę kolejnych utworów, nie mogłem się powstrzymać i zacząłem sobie na tym pianinie do ich kawałków grać. Później okazało się, że chłopaki mieli niezłego zonka, bo nie było z nimi klawiszowca, a ewidentnie słyszeli, że ktoś im przez cały występ klawisze podaje. Nie widzieli mnie, bo byłem schowany za kurtyną, ale dźwięki pianina, mimo że nienagłośnione, i tak się niosły po scenie.

Wiele, wiele lat później, kiedy już mieszkałem za granicą, i kiedy wrzucałem na MySpace pierwsze kawałki jako xRobBlack, odkryłem, że na owym MySpace są również Konopiansi. Napisałem do nich wówczas wiadomość, że to ja, ten typ, co im ponad pół dekady wcześniej przygrywał podczas gigu na pianinie zza kurtyny. W odpowiedzi przeczytałem: „Chłopie! Z nieba nam spadłeś! Przyjeżdżaj! Poszukujemy klawiszowca!” Jakoś niedługo potem skończył się mój pobyt za granicą i nawet nie wiem kiedy, stałem się członkiem Konopians.

A czemu dziś już z nimi nie gram? Przyszedł moment, kiedy podjąłem decyzję o opuszczeniu grupy. Tak już bywa. Muzycy przychodzą, odchodzą, i nie jestem tu wyjątkiem; przez ponad 20 lat istnienia zespołu przewinęło się przez ich szeregi dobre kilkanaście osób. Chłopaki są super, atmosfera na ich gigach i pomiędzy to coś, czego się nie zapomina. To, co przeżyłem z Konopians, to było, wierz mi, prawdziwe skinhead reggae.

Przygotowując się do tego wywiadu, miałem gotowy tytuł tej rozmowy jeszcze zanim ona powstała… Mianowicie: „xRobBlack – o nim samym, o inspiracjach i o tym, gdzie i kiedy zagra pierwszy koncert…”
Rozumiesz, ten moment ”…i gdzie zagra pierwszy koncert…” – największy klikbajt w historii RudeMaker.pl murowany. I chociaż znam odpowiedź, to muszę spytać, bo mi nie darują. Rob, kiedy i gdzie odbędzie się pierwsze wykonanie live Grand Shelf Reggay na żywo?

Jeśli ktoś chciałby pograć sobie te kawałki na żywo, to nie zabraniam. Z mojej jednak strony wygląda to tak, że występy live, scena i koncerty, to nie jest coś, czym chciałbym się zajmować. Od kiedy nagrywam muzykę samemu, znajduję w tym maximum spełnienia i to mi wystarcza. Tymczasem koncert nie polega wyłącznie na głośniejszym wykonaniu przygotowanego materiału, gdyby tak było, wystarczyłoby, używając dobrego nagłośnienia, odtworzyć zgromadzonemu audytorium samą płytę. A tak przecież nie jest. Koncert to przedstawienie audio – wizualne, przy czym dla zdecydowanie większej części publiczności koncert jest czymś, co mimo wszystko się ogląda. Jest to zatem zupełnie inny rodzaj ekspresji artystycznej niż sama praca nad materiałem audio. Uważam, że wychodząc przed publiczność, z poważania do niej, trzeba mieć z czym wyjść. Jeśli masz w sobie ten dryg, by oprócz samej muzyki zaabsorbować ludzi tym, co dzieje się na scenie, wciągnąć ich w pewien rodzaj gry, wejść z nimi w kontakt i zaprezentować im pewnego rodzaju show, to chwała ci za to, bo właśnie po to ludzie przychodzą na koncert. W mojej okolicy, na przykład, wystarczy pójść obejrzeć na żywo Las Melinas, by mieć pewność, ze oprócz konkretnej muzyki, będzie można zobaczyć solidnie przygotowany pokaz z atrakcjami. Samo natomiast wystawienie facjaty na widok publiczny, tylko po to, by sobie pograć i zebrać oklaski, mija się z jakimkolwiek celem i jest niczym więcej jak aktem lekceważenia tych, którzy płacą cash za to, by coś w zamian dostać.

Ja się akurat wizualiami ani kreowaniem show nie zajmuję, bo nie mam takich zdolności. Scena, z całym spektrum tego, co się z nią wiąże, najzwyczajniej mi nie leży. Jeżeli jest coś, w co konsekwentnie mogę się zaangażować, to jest to tylko i wyłącznie sama muzyka; spełnienie dla siebie znajduję w nieograniczonym czasowo procesie nagrywania, aranżowania, przekładaniem rodzących się pomysłów, na wybrzmiewające z głośnika efekty. W tym znajduję największa frajdę. Tak więc moje miejsce jest raczej przy słuchawkach, nie na scenie.

Czy w ogóle kiedykolwiek o tym pomyślałeś? Pytam, bo jeden z kolegów z wiadomych kręgów, w trakcie luźnej rozmowy stwierdził, że on stworzy backupband. I ja wiem, że to by był dobry backup band.

Nie wątpię w to. Mamy w kraju świetnych muzyków i gdyby w różnych konfiguracjach ich ze sobą wymieszać, moglibyśmy praktycznie zdublować całą polską scenę ska/rocksteady/reggae zjawiskowymi inicjatywami. Niewykluczone też, że to właśnie owy kolega całkiem niedawno zaskoczył mnie podobną propozycją już w bezpośredniej rozmowie. Doceniam to przeogromnie i naprawdę wielki szacun i ukłon do ziemi za ten gest, bo oferta była dużo więcej niż poważna, a muzycy, którzy mieliby brać w tym udział, to persony, które cenię sobie za ich dokonania już od lat. Ze względu jednak na powyższe, nie widziałbym siebie pośród nich w aktywności scenicznej.

Prócz tych projektów, byłeś producentem kilku albumów. CT-Tones to chyba najnowszy jak i najbliższy Twoim produkcjom materiał, który realizowałeś na płytę?

Zgadza się, choć i pracowałem przy klimatach nieco odleglejszych, takich jak ska. Nie mogę tu nie wspomnieć o tym, że współpracowałem z zespołem Las Melinas właśnie przy produkcji albumu „Ska’La Powagi”. Przyznam, że stanowiło to spore wyzwanie, bo nie mierzyłem się z tą muzyką wcześniej w mixach, było też to doświadczenie pouczające, dające jednocześnie mnóstwo radochy; kompozycje takie jak Django Rudeboy, 323, czy After Christmas to jedne z najbardziej merytorycznych numerów ska, jakie słyszałem w tym kraju.

Mówiąc natomiast o CT-Tones; jest to istny samorodek, bezkonkurencyjna ekipa, której odpowiednika nie znajdziesz nigdzie w Polsce. Jeśli chcesz w tym kraju posłuchać na żywca surowego early reggae, musisz albo jechać do Torunia, albo ściągnąć CT-Tones’ów do siebie. Jest to też zespół, z którym jestem blisko zaprzyjaźniony. Z Maciejem Wróblewskim, założycielem grupy, spędziliśmy mnóstwo czasu na dyskusjach, słuchaniu starego reggae’69 i analizowaniu tajników gry tej muzyki. Podobne inspiracje, które nami kierują, sprawiły, że prędzej, czy później do współpracy musiało dojść. Ich debiutancki krążek, który miałem przyjemność, jak to się mówi, „wyprodukować”, ujrzał światło dzienne w styczniu 2017 nakładem Zima Records.

Nie mogę tu pominąć jednego z moich ulubionych utworów ostatniego roku, „River Rock” autorstwa rosyjskiej ekipy Reggaenauts. Bez wątpienie jest spirit! Skąd się wziąłeś przy tym projekcie? I czy szykuje Ci się jakaś kolejna kooperacja?

Vinylowa EP-ka „River Rock”, to faktycznie fenomenalny materiał. Pochodzący z Petersburga Reggaenauci to doskonale zorientowani w temacie muzycy, którzy bez skuchy potrafią przebrnąć przez praktycznie wszystkie odmiany muzyki reggae. Wspomniany „River Rock” to hołd oddany samym jej początkom.

Z Eugeniuszem Leschenko, liderem tegoż składu, kontakt mieliśmy już na wiele miesięcy wcześniej, zanim materiał na EP-kę został przekazany do tłoczni. Wyszedł on w pewnym momencie z zaskakującą inicjatywą, aby tytułowy utwór ‘River Rock’ przekazać mi do mixu na osobny maxi-singiel dla niemieckiego wydawcy. Nie było to łatwe zadanie, bo do tego czasu zdążyłem się już osłuchać z tym utworem w mixie Chrisa Zinny, który uważałem za po prostu doskonały, i obawiałem się, że jakakolwiek inna przestrzeń brzmieniowa, którą mógłbym dla tej kompozycji stworzyć, po prostu ją zabije. Tym bardziej, że gorącym pragnieniem chłopaków było to, abym zamienił ten kawałek w dub. Niestety, mimo iż uwielbiam dub, nie zajmuję się nim. Zaproponowałem w zamian coś w rodzaju space-version, na co Reggaenauci przystali, i w takim kształcie oddałem im finalny rezultat pracy. Polecam ten zespół, nie tylko miłośnikom early reggae. I pomimo tego, że przeżywają w tej chwili kadrowe problemy, wierzę, że jeszcze będzie o nich głośno.

Co do przyszłych kooperacji, nie zdradzę oczywiście szczegółów, ale pracuję obecnie nad czymś, czego nie nazwę w żadnym razie ‘projektem’, bo wybitnie nie toleruję tego określenia, ale na pewno o pewnym rodzaju współpracy będzie można tutaj mówić. Czy przyniesie to jakieś efekty? Czas pokaże.

300. Oglądałeś ten film? Dwa lata temu na koncercie Vespy, The Toasters i The Bartenders było sporo śmiechu, że wszystkie 300 osób, które słuchają ska w Polsce zjechały się do Wrocławia. Ważnym momentem było ubiegłoroczne Gdańsk Ska Jamboree i znów było śmiesznie, że 300 i tak dalej… Nie wiem ile dokładnie, ale myślę, że było sporo więcej niż 300.
Słowo klucz: atmosfera. To było coś niesamowitego, każdy z kim rozmawiałem szczególnie to podkreślał. Mam nadzieję i wierzę, że przerodzi się to w imprezę cykliczną, potrzebną w tym kraju, jak powietrze. (PS, oczywiście, że mówię o tym, abyś trochę pożałował, że nie byłeś ????).
Mimo wszystko wydaje mi się, że często więcej jest w naszych kapelach pasji, niż umiejętności, ale to chyba ta pasja trzyma tą scenę właśnie. W każdym razie ja wychodzę z założenia, że nie ma co hejtować kolejnych nowych zapaleńców. Oczywiście nie pochwalam bylejakości, pamiętajmy jednak, że nie od razu autostrady zbudowano, najpierw padło kilku podwykonawców. Konstruktywna krytyka owszem, hejtowanie nie.
Obserwujesz Polską scenę?

Obserwuję, oczywiście, chociaż bardziej ciekawią mnie poczynania i proces rozwoju konkretnych zespołów niż same wydarzenia koncertowe. Trzysta osób, o których wspominasz, to, tak myślę, zaledwie znikomy procent szerszej rzeszy fascynatów muzyki ska, rocksteady i starego reggae, jaką w tym kraju mamy. Nie wszyscy bowiem są entuzjastami wyjazdowych spędów live, a na pewno część z nich, z różnych powodów, nie może sobie na coś takiego pozwolić. Tak więc frekwencja na danym gigu nie powinna być miernikiem skali zainteresowania, ani próbą oszacowania faktycznej ilości fanów ska w Polsce. Jest jeszcze potężna grupa melomanów skupionych wokół własnej kolekcji płyt.

Rozumiem, że mówiąc o przewadze pasji nad umiejętnościami, odnosisz to właśnie do kapel dopiero raczkujących, bo na pewno nie można tego powiedzieć o zespołach, które działają na tej scenie już od lat. Tylko cóż w tym dziwnego? Każdy z nas od czegoś przecież zaczynał, przechodził przez etapy, z których niekoniecznie dziś jest dumny, dopiero szukał pomysłu na siebie. Człowieka na tym etapie bardziej ekscytuje samo to, że gra, niż to, jak gra. O ile zdaje sobie wówczas sprawę, jak ogromny dystans dzieli go od ideału, który przyjął za wzór dla swojego wykonawstwa, nie będzie ustawał w wysiłku, by do tego ideału systematycznie się zbliżać. Nabranie odpowiedniego szlifu będzie więc tylko kwestią czasu. Możemy takie poczynania krytykować, nawet konstruktywnie, tylko czym tacy młodzi zapaleńcy różnią się od nas samych z tego okresu? Wiemy, jak to było dla nas samych i na pewno nie mieliśmy ambicji, aby w tym punkcie pozostawać bez końca. Gorzej, kiedy takiej chęci w człowieku nie ma, ale to się stosunkowo rzadko zdarza.

Jest jeszcze inny poziom, z którego możemy na to spoglądać. Ska, rocksteady, reggae to przede wszystkim pewien rodzaj rytmu, który można wykonywać przy wielu wymyślnych podziałach. Rozwijanie autentyczności w graniu tych gatunków wiąże się z próbą oswajania ich złożoności. Możesz być świetnym instrumentalistą, ale jeśli masz kłopot z wyczuwaniem przeciwstawnych punktów rytmicznych w tej muzyce lub jeśli ogólnie ciężko ci się w tych podziałach poruszać, z pewnością wpłynie to jakość takiego grania. Często się mówi, że na przykład motorem napędowym muzyki reggae jest bas (gorzej, kiedy okazuje się, że tylko sam akcent gitarowy na „i”). Owszem, rola basu jest elementem fundamentalnym, cóż nam jednak po dobrze brzmiącym basie, kiedy w całości zabraknie finezji rytmicznej, a tą właśnie uważam za kluczową we wspomnianej muzyce. Jedni tutaj będą radzić sobie z tym lepiej, inni gorzej, w zależności od predyspozycji, dla jeszcze innych może nie mieć to w ogóle znaczenia. O ile przyświeca im pasja, dlaczego mielibyśmy w nich to gasić, tylko dlatego, że nam coś nie pasuje? Nawet jeśli ogłosimy plebiscyt na najgorszego wykonawcę reggae w Polsce, wierz mi, nawet on będzie miał swoich fanów, i nic nam do tego.

KategorieWywiady
Twórcy

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *