Relacje

Alamedadosoulna – 21.02.2009, Tychy, Kloster Pub

Od koncertu sporo czasu minęło, ale ponieważ kapela zacna, a niewykluczone, że jeszcze kiedyś nasz kraj odwiedzi, postanowiłem skreślić parę słów o ich tyskim wystąpieniu.

Kontynuuj czytanie ▾

Każdy wykonawca musi podjąć decyzję, w jaki sposób zaprezentować się publiczności, jak przedstawić swoją twórczość. Można założyć zwykłe t-shirty i dżinsy, wyjść na scenę i po prostu zagrać. Ale uwaga, jeśli sama muzyka nie poruszy słuchaczy, ci mogą szybko się znudzić!

Inna metoda polega na przygotowaniu specjalnego show. Przecież koncert to forma spektaklu. Muzyki z płyt można sobie posłuchać w domu. Gdy już zdecydujemy się na wyjście do klubu, chcielibyśmy zobaczyć coś wyjątkowego, uczestniczyć w wydarzeniu. Taka forma prezentacji własnej sztuki również niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Jeśli zespół nie ma nic do powiedzenia dźwiękami, spektakl zamienia się w cyrk, a kapela popada w śmieszność.

Alamedadosoulna wyznaje zasadę, że koncert powinien oddziaływać na rozmaite zmysły, a publiczność jest jego pełnoprawnym uczestnikiem, nie tylko biernym widzem. Są śmieszni? Nie! Zdolność komponowania znakomitych utworów i rewelacyjne ich wykonanie nie pozwala na taką ocenę.

Tyski klub został zapełniony do ostatniego miejsca. Okazuje się, że dobrym sposobem na zapewnienie frekwencji jest robienie koncertów w mniejszych miejscowościach. W dużych ośrodkach ludzie często są już znudzeni – patrz Wrocław – i gdzieś mają wysiłki organizatorów. W miastach podobnych do Tychów, gdzie ciekawe imprezy trafiają się zdecydowanie rzadziej, idą choćby z ciekawości, bo coś się dzieje. A że przez to na koncert trafiają tzw. „przypadkowi”? I bardzo dobrze. Część z nich, obcując z dobrą muzyką w świetnym wykonaniu, złapie bakcyla, niektórzy kupią płytę, zainteresują się, sięgną po kolejne i tym samym powiększą grono tych „nieprzypadkowych”. O to właśnie chodzi!

Kloster Pub to bardzo interesujące miejsce. Na parterze część gastronomiczna, w której niezainteresowani imprezą mają możliwość konsumowania chmielowych wyrobów bez konieczności płacenia za bilet. Pozostali powinni udać się na pięterko, również wyposażone w bar. Obok niego sala balowa, wokół, pod ścianami, stoliki dla zmęczonych życiem, po środku parkiet dla preferujących tańce, a trójkątna scena wciśnięta w kąt. Zaczęliśmy zadawać sobie pytanie, jak pomieści dziesięcioro muzyków? Zupełnie niepotrzebnie.

Gdy napięcie oczekujących sięgnęło zenitu, pojawili się Hiszpanie. No tak… od strony baru :-). Uzbrojeni w instrumenty, przeciskali się gęsiego przez tłum, by dotrzeć do sceny. Po dotarciu do niej, od razu zaczęli. Ach, tego było mi trzeba. Tak zagranego ska i reggae z wyraźnymi wpływami jazzu nie można nie lubić. I żeby nie było. Żadne tam popierdółki, tylko żywy, palący ogień. Muzycy, wszyscy ubrani w jednakowe stroje stylizowane na fantazyjne, kawaleryjskie mundury, które można dokładnie obejrzeć na ich ostatniej płycie Finíssimo, rozpoczęli szaleńczą zabawę. Jak się okazało, brak miejsca nie jest dla nich żadnym problemem. Były wygibasy, podskoki, układy choreograficzne całej dziesiątki, granie w pozycji stojącej i horyzontalnej. Nic dziwnego, że momentalnie rozruszali publikę. Ci, którzy stali dalej i mieli nieco ograniczone pole widzenia, szybko powchodzili na krzesła. Wiadomo, do tańca każde miejsce dobre. Pozwólcie, że zacytuję zdanie, które znalazło się w materiałach promujących koncert, gdyż znakomicie charakteryzuje ono zespół,

który ma jedną jedyną misję: roznieść każdą scenę, na którą się natknie; jego broń: ska, reggae i brzmienia Wschodu, wyobraźnia, humor, porozumienie i czynnik zaskoczenia.

Tak właśnie było w Tychach. Solówki grane z wysokości odsłuchów to jeszcze nic. Wkrótce sceną stała się cała sala. W pewnym momencie jeden z saksofonistów zaczął po niej krążyć, w końcu wszedł na stolik i z niego odegrał swoją partię. Wrażliwym śpieszę wyjaśnić, że żadne piwo nie zostało przy tym rozlane :-).

Nie zabrakło dość popularnego patentu polegającego na poproszeniu widzów, by na jakiś czas zeszli do parteru. Ale o ile na ogół wygląda to tak, że w pozycji kucznej lądują tylko ci najbliżej sceny a reszta stoi (jak niżej podpisany), tym razem każdy z osobna został zaproszony do zabawy przez wędrującego wśród ludzi mistrza ceremonii. I jak w tej sytuacji odmówić? Się nie dało się :-).

W taki właśnie sposób przebiegał cały koncert. Muszę koniecznie zaznaczyć, że bez najmniejszej utraty jakości wydobywających się z głośników dźwięków. Zresztą nie tylko głośników. Usłyszeć puzon grający bezpośrednio do ucha, jeśli wracasz z baru ze świeżo zakupionym piwem i nie doszedłeś jeszcze nawet do połowy sali – bezcenne.

Półtorej godziny wyśmienitej zabawy minęło bardzo szybko. Ja mam nadzieję, że za czas jakiś będzie powtórka. Zwłaszcza, że i Hiszpanie wcale nie mieliby nic przeciwko, co wynikło z rozmów przeprowadzonych z nimi już po koncercie. Póki co, zainteresowanych odsyłam do strony polskiego promotora, na której informacje o kapeli w zrozumiałym dla każdego (chyba) języku oraz do stron zespołu:

Karrot
Myspace
www.alamedadosoulna.com

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *