Pierwsze dwie odsłony festu muzycznie to SKA w różnych odmianach od rana do wieczora na dwóch scenach przez trzy dni i dodatkowo mała scena z punkiem i HC. Teraz, jak wiadomo, SKA jest w mniejszości, a doszło kilka innych gatunków, które aktualnie, przynajmniej w Czechach, są bardziej popularne. Miejsce musiało się zmienić z racji tego, że podczas jednej z edycji wygrała pogoda i deszcz zalał całkowicie teren imprezy, która odbywała się na końcu świata na nieutwardzonej pagórkowatej łące. Dzięki temu pod scenami i okolicach zebrało się tyle wody, że można było urządzić kąpiele błotne. Na pewno poprzednie miejsce było ładniejsze, ale teraz jest dostęp do sklepów, knajp itp. Poza tym dojazd jest zdecydowanie łatwiejszy, jeżeli jedzie się czymś innym niż samochód, więc wyszło to na lepsze. Przez te dziesięć edycji Mighty Sounds z imprezy kameralnej i o bardziej lokalnym zasięgu przekształcił się w spory festiwal, który jednak nie przekracza pewnych granic i cały czas jest to impreza, na której można dobrze się czuć. Generalnie widać, że organizatorzy z każdej poprzedniej edycji wyciągali wnioski i doszli do wysokiego poziomu, który pozwala uczestnikom dobrze się bawić i nie wkurwiać na kwestie organizacyjne. Można tylko się cieszyć, że co roku jest opcja przyjazdu na Mighty i za każdym razem można zobaczyć masę kapel, z których zawsze znajdzie się kilka/kilkanaście na które się czeka. Wygląda na to, że wszelkie wysiłki organizatorów są docenianie przez publikę, bo w tym roku przyjechało kilka tysięcy ludzi więcej niż w latach poprzednich.
Na tegorocznej edycji, podobnie jak rok temu, były dwie sceny główne, na których kapele grały na przemian. Do tego trzecia scena w dużym namiocie i czwarta w małym namiocie. Ostatnia scena momentami średnio się sprawdziła, bo grało na niej kilka bardzo dobrych zespołów i schodziło się wtedy dużo ludzi, którzy się nie mieścili. Jednak kapel, które mają wyrobioną renomę jest tak wiele na MS, że naprawdę konkretne składy, można było zobaczyć na każdej ze scen. Nie było więc możliwości, żeby wszyscy, którzy powinni, zagrali na dużych scenach. Moim zdaniem taki urodzaj wychodzi na plus, bo cały czas w którymś z miejsc dzieje się coś ciekawego, a jak dla kogoś atrakcji jest za dużo, to może część wykreślić i też będzie zadowolony. Ważną kwestią jest książeczka, którą każdy dostaje przed wejściem. Są w niej rozpisane bardzo przejrzyście wszystkie koncerty i sety DJ-jów. Może dla niektórych takie wydawnictwo jest już normą i nie zwracają uwagi na tę rozpiskę, ale ja to doceniam, bo korzystając z mapki, która też tam jest, można wszędzie trafić i zobaczyć dokładnie to co się chce. To co w Polsce na koncertach jest ciężkie to spełnienia na Mighty działa perfekcyjnie, czyli rozpoczęcie i zakończenie grania każdej kapeli co do minuty.
Poza scenami, na których produkowały się zespoły, było kilka namiotów z DJ-ami i w zależności od miejsca można było posłuchać najróżniejszej muzyki. Ja za każdym razem trafiałem do Buben Territory, bo pozostałe miejsca to nie był mój muzyczny klimat. Na terytorium bębna można było posłuchać dobrej muzyki w klimatach ska, skinhead reggae, northern soul czy punk. Jak ktoś miał dość muzycznego hałasu to miał kilka miejsc z innymi atrakcjami. Ważne też, że poza piwem, które było typową cieczą sprzedawaną na festach, można było skorzystać z kufloteki, gdzie lali dobre piwo do szkła.
Spis wszystkich kapel, które zagrały na tegorocznej edycji Mighty Sounds można znaleźć na stronie festiwalu. Ja napiszę o zespołach, które udało mi się zobaczyć. W piątek zacząłem od Queens Of Everything. Jest to czeska kapela zainspirowana zapewne Kings Of Nuthin, bo grają w podobnym stylu. Amerykanów niestety nie udało mi się nigdy zobaczyć, więc jak jest okazja to zawsze chętnie idę na Czechów, którzy tak jak Królowie grają ostrzejszą wersję rock’n’rolla z kilkoma dęciakami. Prezentują przy tym dobry poziom, więc mimo że widziałem ich już kilka razy zawsze chętnie wbijam na ich koncert. Zaraz po nich szybka zmiana klimatu i na scenie obok można było się pobujać na Yellow Umbrelli. O nich za bardzo nie ma co się rozwodzić, bo już tyle razy grali w Polsce, że każdy ich zna. Ja wolę klubowe koncerty Niemców. Na dużej scenie oczywiście też dali dobry koncert, ale w klubie potrafią zrobić megaatmosferę, mając bliżej do publiczności i mi to bardziej odpowiada. Kolejna kapela to znowu zmiana stylu, tym razem na psychobilly. Ja na co dzień mało słucham takiej muzyki, ale jak mam okazję to lubię pójść na koncert, więc poszedłem zobaczyć Frantic Flinststones, którzy przytoczyli się z Anglii. Jak dla mnie byli najsłabszą z psycho kapel, które zagrały w tym roku. Za bardzo zamulają i zwalniają tempo, więc wystarczyło kilka kawałków, żeby się znudzić. Jednak warto ich zobaczyć dla wokalisty, który ma dobry głos i jest średnio normalany. Następne na co poszedłem to The Real McKenzies. Tutaj też chyba każdy wie czego się spodziewać – dudy, punk rock, bardzo dobre energetyczne granie, czyli szkocki punk prosto z… Kanady. Paul McKenzie i reszta ekipy nigdy nie zawodzą, więc zawsze na pewniaka można iść na ich dobry występ, więc i tym razem nie żałuję, że znalazłem się pod sceną. Tego wieczoru widziałem jeszcze The Peacocks, następną z kapel po których można się spodziewać dobrego grania i którzy faktycznie pokazali się z jak najlepszej strony. Wręcz przeciwnie odebrałem Dropkick Murphys. Była to chyba najbardziej topowa kapela tego festiwalu, ale wiele osób odwróciło by się na pięcie po dwóch kawałkach, gdyby grał ktoś o mniej medialnej nazwie. Ja wytrzymałem pół godziny, bo zagrali oni monotonnie i bez energii. Po prostu wyszli, zagrali i zeszli, nic ponad minimum. Wolałem się przenieść w tym czasie pod namiot na Jah On Silde. Jest to zespół ska z Francji, która gra od kilkunastu lat, ale ja nigdy o nim nie słyszałem. Wokalista musiał dosłownie na graniu zjeść zęby, bo miał spore braki w tej kwestii. Nie trzeba jednak znać kapeli, żeby dobrze się bawić. Zagrali energetycznego seta w stylu 2 Tone, lekko przypominając The Specials. Na pewno nie tylko mi się spodobali, bo każdą minutą grania schodziło się więcej ludzi. Po Francuzach teleportowaliśmy się na najmniejszą scenę, czyli do Lucky Hazzard, żeby zobaczyć The Brains. Ten sam pomysł miało dużo innych osób i ledwo się wcisnęliśmy. Kanadyjczyków widzieliśmy rok wcześniej, również w Czechach, więc wiedzieliśmy, że warto się cisnąć. Oczywiście nie zawiedli i dali bardzo dobry set psychobilly. Po nich zostałem jeszcze w Lucky Hazzard na Bad Tones, czyli również kapelę psycho, tym razem lokalną, ale grającą na przyzwoitym poziomie. Do tego na scenie pojawił się Lord Vader, więc było wesoło. Na koniec dnia, a bardziej nocy udało mi się jeszcze trafić na Peter Pan Speedrock. Widziałem ich może z 10 lat temu w Polsce i nic się nie zmieniło. Grają rewelacyjne – rock’n’roll w tempie najszybszym z możliwych. Tyle, że moje tempo mocno już spadło, więc w trakcie ich grania zawinąłem się do namiotu.
Sobotę rozpoczęliśmy dosyć wcześnie, bo już przed 14 grali chłopaki z The Fialky. Kapela dobrze znana w Polsce, więc nie trzeba ich przedstawiać. Koncert w rytmach punk 77 jak zwykle udany, więc dzień rozpoczął się dobrze. Potem sprawdziliśmy czeskich skinów z Saints & Sinners. Muszą oni jeszcze trochę poćwiczyć, bo na razie ich granie to mimo przebłysków dosyć toporny Oi. Następnie zmieniliśmy klimat na węgierskie psycho, czyli Gorillę. Zespół kojarzyłem z któregoś ze starych numerów Garażu. Zagrali przyjemnie, ale ich kawałki były do siebie podobne i na dłuższą metę wyszło trochę monotonnie, ale generalnie na plus. Zaraz po nich zmieniliśmy scenę, żeby zobaczyć szwajcarski Open Season. Widziałem ich dawno temu i spodziewałem się dobrego koncertu ska, ale mocno się zdziwiłem słysząc mieszanie popu z reggae i po dwóch kawałkach wybraliśmy napicie się piwa. Mocno ten niewypał zrekompensował Rude Rich & The Hihg Notes. Jeden z najlepszych występów na MS. Ludzi nie było za dużo, więc mieliśmy sporo miejsca, żeby pobujać się przy rewelacyjnie zagranych rytmach ska i rocksteady. Następnie dla odmiany zobaczyliśmy kawałek grania The Restarts z Londynu. Jak ktoś lubi dobre punkowe pierdolnięcie to jak najbardziej ich polecam. Zaraz po nich znowu mocno zwolniliśmy na Winstonie Francisie. W jego wypadku zawsze można liczyć na spędzenie przyjemne czasu. Jako backing band zagrał Rude Rich & The Hihg Notes, więc całość musiała dobrze brzmieć. Pod koniec trochę za bardzo Winston przymulił z reggae, ale nie ma co narzekać. Po przerwie na uzupełnienie płynów zdążyliśmy na końcówkę Bluekilly. Zagrali na mniejszej scenie w namiocie, który był nabity na maxa. Byłem na nich dwa tygodnie wcześniej w Rosslau i tam grając przy padającym deszczu i niedużej publice o godzinie 13 wypadli kiepsko. Ale na MS wystarczyło, że była odpowiednia atmosfera, czyli wieczór i dużo ludzi, a od razu odbiór ich koncertu był dużo, dużo lepszy. Każdy zna ich stare kawałki, więc zabawa była zajebista i publika nie chciała puścić ich ze sceny. Jak dla mnie jednym z najlepszych występów, był koncert następnej kapeli, którą widziałem, czyli Perkele. Nie słucham tego na co dzień i nie znam, poza kilkoma, ich piosenek. Mimo to pozamiatali mnie i z tego co widziałem, masę innych osób. W trakcie grania Perkele, cały czas dochodzili ludzie i mam wrażenie, że większość uczestników festu przytoczyło się w okolice sceny. Co tu dużo pisać, zagrali zajebiście i jak by się dało to graliby bisy w nieskończoność. Po Perkele zrobiłem przerwę od sterczenia pod scenami i już pod koniec grania w tym dniu zobaczyłem kawałek koncertu Bloodsucking Zombies From Outer Space. Jest to kapela z Austrii grająca psychobilly, ale jak dla mnie na mocno II – go ligowym poziomie. Lubią się poprzebierać i wymalować gęby, do tego perkusista śpiewa, więc perka jest ustawiona z przodu, a kolo gra na stojąco. Wszystko to powoduje, że jest na co popatrzeć i jak już grali na tej imprezie to można było ich przy okazji obczaić. Na koniec resztką sił zobaczyłem jeszcze Deadline i poszedł spać. Angole przez kolejne lata nie zmieniają się i dalej dobrze łupią. Mnie jednak na dłuższą metę męczy trochę piskliwy głos wokalistki, więc wystarczy mi jak ich zobaczę raz na kilka lat.
Festiwale mają to do siebie, że w trzeci i ostatni dzień imprezy następuje zmęczenie organizmu wszelkimi atrakcjami i skutkami ubocznymi, więc tym razem pod sceną pojawiliśmy się ok. 17 na Koffin Kats. Amerykanie od dawna rok w rok grają niemożliwe dla innych ilości koncertów. Potrafią np. zagrać trzymiesięczną trasę koncertową, żeby po krótkiej przerwie znowu gdzieś jechać. Przez to zagrali już wszędzie, gdzie się dało po kilka razy. Raczej się ludziom przejedli i nie wywołują już specjalnej podniety. Ja pewnie specjalnie na koncert bym nie poszedł, ale skoro grali na Mighty to nie zaszkodzi ich zobaczyć. Na scenie pokazali kilka tych samych patentów co zawsze, czyli wymiana instrumentami podczas grania czy wchodzenie na kontrabas. Ale mi ich koncertowe granie w miarę podchodzi, więc nie żałuję, że się pojawiłem. Potem jakoś tak się złożyło, że trafiłem na Madball, który kompletnie nie jest w moim klimacie, ale obiektywnie trzeba przyznać, że grali bardzo dobrze i zostałem na ich łupaniu do końca. Zaraz po nich na scenie obok zainstalował się Nekromantix. Była to kolejna z kapel psychobilly na tegorocznej edycji MS. Grają bardzo szybką odmianę psycho i mimo że znawcą nie jestem, to jak dla mnie bardzo dobrze im to wychodzi i jak ktoś ma możliwość to warto ich zobaczyć. Jako ciekawostkę mogę dodać, że na perkusji gra kobieta i całkiem dobrze jej to idzie. Ostatnim zespołem, który zobaczyłem był The Slackers. Udało mi się ich ostatnio zobaczyć dwa razy, ale mimo tego bardzo czekałem na koncert Amerykanów. Kapela gra od lat i jest rewelacyjna. Nigdy nie zawodzą, więc i tym razem było zajebiście. Jak ktoś lubi taką muzykę i ich nie widział, to koniecznie musi nadrobić zaległości w tej kwestii. Dogrywką do ich występu, był koncert Vica Ruggiero na małej scenie w namiocie Lucky Hazzard, który odbył się pół godziny po graniu Slackers. Był to akustyczny występ z gitarą, werblem i czasami hamonijką w klimacie bluesowym. Mimo, że na co dzień czegoś takiego nie słucham to było bardzo przyjemnie, szczególnie że poleciało kilka kawałków The Slackers. Na koniec festu poszliśmy jeszcze do Buben Territory na Fat & Dread Stero, pokręcić się przy różnych odmianach ska, ale jako że atrakcji przez kilka dni była masa to po godzinie baterie nam się wyczerpały i poszliśmy spać. Dla niezniszczalnych muza była puszczana do czwartej rano.
Podsumowując cały festiwal oceniam go bardzo dobrze. Organizacyjnie można się przyczepić ewentualnie tylko do jakichś pierdół, bo wszystko to co bardziej i mniej istotne działa bez zarzutu. Bardzo dobrym pomysłem jest mocne zróżnicowanie muzyczne kapel. Można zobaczyć zespoły, na które normalnie by się nie poszło na koncert, a dzięki MS jest możliwość przekonania się do niektórych składów, albo poznania tych, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Poza tym ważna jest lokalizacja imprezy. W Czechach zazwyczaj są one organizowane na totalnych zadupiach, gdzie nic poza łąką nie ma. W Taborze jest blisko do marketów i knajp, w których można zrobić zakupy czy zjeść normalny obiad i walnąć rewelacyjne piwo. Jeżeli ktoś jeszcze nie był na Mighty Sounds to jak najbardziej polecam.
Dyskusja