Ów koncert, pod nazwą VALĄSIĘTYNKI, był jedną z niewielu okazji, by zobaczyć Pannę Marzenę i Bizony w akcji. Zespół ten niestety koncertuje bardzo rzadko. Ja widziałem go tylko raz, 25 kwietnia 2008 r. w bielskim RudeBoy Clubie. Grali wówczas przed Vespą i – jeśli nic nie pomyliłem – był to ich pierwszy koncert. Pamiętam, że zagrali wtedy bodajże same covery, m.in. „Skinheads Dem A Come” Mr. Symaripa i „54-46 That’s My Number” Tootsa i The Maytals.
A to można było przeczytać w zapowiedziach (chociażby na stronie klubu):
Panna Marzena i Bizony to najświeższy projekt Marola i chłopaków ze zmarłej dwa lata temu Arki Taty Marka, która w Rudeboyu dała swego czasu kilka niezapomnianych koncertów. Przetrzebiona ekipa Arki, wzmocniona obecnie nowym narybkiem młodych instrumentalistów oraz czarującym wokalem (odnalezionej w podziemiach oświęcimskich klubów jazzowych) tajemniczej Panny Marzeny, znów pojawi się na scenie. W swym repertuarze Bizony zaprezentują zestaw popularnych jamajskich szlagierów z lat 60-tych, zapowiadając nową jakość w starym stylu. Zapraszamy! Szczególnie gorąco wszystkie nastolatki!
Warto dodać, że oprócz ludzi z Arki Taty Marka, w obecnym składzie są też byli członkowie Analogii Snu (w sieci wciąż „wisi” ich strona, z której można ściągnąć demówkę) oraz Skandalu. Na razie nie będę rozwijał historii zespołu, wszystkiego w swoim czasie dowiecie się z wywiadu.
6 lutego zespół udostępnił cały album (o którego nagrywaniu, wraz z Maćkiem i Krzakiem z Vespy, słuchy chodziły już rok wcześniej) do przesłuchania na swojej stronie, tak więc na wprawienie się w odpowiedni nastrój, a przy okazji dokładne zapoznanie się z muzyką, był ponad tydzień. Oczywiście nie omieszkałem przesłuchać albumu, i to nie raz.
Koncert miał zacząć się o 19, ale ja i dwoje znajomych, dotarliśmy do Remedium pół godziny wcześniej. W klubie były jeszcze pustki, co nie wróżyło najlepiej. Na szczęście z czasem ludzi przybywało coraz więcej.
W międzyczasie znalazł mnie Marcin z Bizonów, porozmawialiśmy trochę i w ogóle. O tym więcej, przy okazji wywiadu. Uważni czytelnicy forum mogą się domyślić, gdzie rzeczony wywiad może się ukazać.
Przejdźmy jednak do koncertu. Zespół zaczął i zakończył swój set jamajskimi klasykami. Na początku, na rozruch publiczności, zagrał „Mad About You” Laurela Aitkena, utwór wręcz idealny na Walentynki. Zakończył natomiast świetną piosenką, z którą miałem nie lada problem, za żadne skarby nie mogłem skojarzyć, kto jest jej autorem i w czyim wykonaniu ją słyszałem. Zagadkę rozwiązałem dopiero po powrocie do domu. Okazało się, że piosenka ta to „Jumbie Jamberee”, znana także jako „Zombie Jamboree”, „Back to Back” lub po prostu „Jamboree”. Za jej autora uważany jest Conrad Eugene Mauge Jr. Wśród autorów różnych wersji znaleźć można i wspomnianego wcześniej Ojca Chrzestnego Ska.
Na scenie można było zobaczyć odpowiednią choreografię Panny Marzeny i jednego Bizona. Szkoda tylko, że nie zmobilizowano publiczności, by przy słowach „back to back, belly to belly” także się ruszała. Fajnie by to wyglądało. A może nawet osoby, które siedziały lub stały pod ścianami, widząc resztę ludzi, także odważyłaby się wejść na parkiet. Kto, wie, kto wie. Na szczęście bodaj dwie osoby, bodajże z terenu Panny Marzeny i Bizonów, wiedziały o co chodzi.
Covery coverami, czekałem jednak na piosenki z debiutanckiej płyty. No i się doczekałem! Poczynając od „King of ska”, przez „Pomidory w Brighton”, „Jawkę 20” i „Niemkę” (aka „Airport Lover’s Song”), po „Zuzannę Wrzesień”. Trochę niżej znajdziecie całą setlistę. Zagrali prawie wszystko z debiutanckiej płyty. I to jak zagrali! Widać było pełen luz i to, że granie sprawia im prawdziwą frajdę, a to naprawdę się chwali.
Ludzi, co prawda, nie było na parkiecie zbyt wielu (a przynajmniej nie tyle ile być powinno), ale było i pojedyncze skankowanie, i taniec w parach (wszak mieliśmy Święto Zakochanych), i nawet jakaś zabawa w kilka osób. Dla każdego coś miłego. Co cieszy, prawie nie było pogowania. W tym miejscu, zresztą co ja piszę – ZAWSZE warto przypominać fragment „Generała” Vespy:
albo kurwa pogo, albo kurwa ska
Na szczęście takie zachowanie nielicujące z godnością prawdziwego fana ska, miało li tylko incydentalny charakter.
Kolejną zagwozdkę miałem przy utworze „Otwórz mi dom” (do którego zespół nagrał teledysk), no bo gdzieś już to słyszałem, na okładce nie było nawet najmniejszej podpowiedzi (tutaj mały minus dla zespołu), a wiedzieć musiałem, bo… bo tak.
Zagadkę, podobnie, jak i poprzednią, udało się rozwikłać, już po powrocie do domu. „Otwórz mi dom” to polska wersja „Open The Door” duetu Clive & Naomi (Clive Wilson i Naomi Campbell, nie mylić z supermodelką).
Koncert Panny Marzeny i Bizonów skończył się o 21:00 (trwał godzinę z hakiem), niestety nie było bisów. Gdyby nie dobry człowiek, który zaoferował podwiezienie do Sosnowca, a później także odwiezienie do Bytomia, moja obecność stanęłaby pod dużym znakiem zapytania. Cieszę się jednak, że udało mi się dotrzeć do Remedium i zobaczyć świetny koncert Panny Marzeny i Bizonów. Kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja.
A pomyśleć, że zagrali tylko na dwa dęciaki, bez trąbki. Oj, wtedy to już tynki na pewno by się waliły.
Po Pannie Marzenie i Bizonach na scenie zainstalował się zespół Konopians. Zaczął grać ok. 21:30. Napisałem „około”, bo płynnie przeszli od ustawienia się i próby dźwięku do właściwego koncertu, rozpoczętego trwającym dłuższą chwilę intro.
ValąSięTynki Obalają
Konopians to zespół, który widziałem już wielokrotnie na koncertach klubowych oraz plenerowych, zarówno w okolicach debiutu fonograficznego (epka „Quantalaya” z 2005 r.) i pierwszego albumu, jak i płyty „eSTiOuPi” (tak swoją drogą, gdy byłem na premierze albumu w klubie Soho, to nie zobaczyłem tylko Konopiansów, tak to już bywa gdy jest się uzależnionym od komunikacji publicznej). Na przestrzeni lat, skład zmieniał się nie raz. Jakiś czas temu do składu dołączył puzonista Konstanty „Baniak” Janiak oraz Agnieszka „Gaga” Rarok grająca na instrumentach klawiszowych oraz… skrzypcach. Tym razem niestety grała tylko na klawiszach.
Fanem Konopians jestem od lat, dlatego też często bywam na ich koncertach, ale ten zagrany 14 lutego zaliczam do najmniej udanych. Po pierwsze zachowanie puzonisty, naprawdę – i nie jest to tylko moje zdanie – wyglądał i zachowywał się jakby wstał lewą nogą i miał wszystko w dupie. Do tego rozmówki z drugim trębaczem, który od czasu do czasu wchodził na scenę. Właściwie to nie mam pojęcia kim on był, bo raczej nie członkiem zespołu. No chyba, że takim „z doskoku”.
Drugą sprawą było to, jak zespół grał. W niektórych utworach, chociażby w „Fali”, po prostu zamulali, tylko czekałem, aż wreszcie piosenka się skończy. Ponadto solówki gitarzysty Mariusza Orzełowskiego, których po prostu nie znoszę (ogólnie solówek gitarowych, rzecz jasna). Może gitarzysta, który bardzo chciał pokazać swoje możliwości, nie przestawił się ze swojej ambient-jazzowej Muariolanzy na old school reggae’owe Konopians. Rozumiem, że zespół ewoluuje, chce zmieniać swoje brzmienie, ale jeszcze w zeszłym roku wszystko naprawdę brzmiało świetnie, nie było przynudzania. Skąd zatem ta wolta?
Oczywiście były też i jasne punkty koncertu. Zaliczam do nich zwłaszcza utwory z „One Way” – „Polemick”, „Partizana”, „Paul Lufke Se Za” i „Słodki sen”. To właśnie na nie najlepiej reagowała publiczność, to właśnie te stare kawałki były skoczne, przy nich można było potańczyć.
W pewnym momencie Cozer powiedział:
miejmy nadzieję, że chociaż troszeczkę smyrnęły się tynki
Mam wrażenie, że „smyrnęły się” raczej przy „Słodkim śnie”, niźli przy „Fali” czy „Dusze się”.
Podstawowy set zespół skończył ok. 22:30. Nie mogło jednak zabraknąć bisu, i to specjalnego, prawie 30-minutowego. Specjalny bis, bo i okazja specjalna okazja. Oprócz Walentynek, 14 lutego br. mijało 16 lat od pierwszego koncertu Konopians. Wtedy jeszcze w składzie z Żabą, który wszedł na scenę i powiedział kilka słów z tej okazji. Wokalista Konopians ogłosił ponadto, że w marcu kapela wchodzi do studia rejestrować nową płytę.
Podsumowując wypad do Sosnowca: dobra muzyka, znakomity koncert Panny Marzeny i Bizonów, trochę słabszy niż zwykle występ Konopians, do tego dobre towarzystwo. No czego chcieć więcej? Może tylko ludzi na parkiecie.
Relację można przeczytać także na koncertowy.blogspot.com.
Dyskusja