17 maja miałem okazję uczestniczyć w jednym z nich, w bardzo sympatycznym klubie w stolicy Republiki Czeskiej. PopoCafePetl, bo o tym klubie mowa, znajduje się przy praskim Újezdzie pod numerem 19. Warto podać dokładny adres, bowiem bardzo blisko znajduje się inny, zdaje się że bardziej znany, klub muzyczny.
Słów kilka o PopoCafePetl. Jest to nieduży klubik z przyjemnym dla oka wystrojem. W ubiegłym roku przeszedł serię modernizacji, poczynając od oświetlenia i urządzeń audio, a kończąc na barze. W środku znajdują się 2 sale, jedna dla palaczy. W sali dla niepalących jest całkiem spora scena, zdolna pomieścić bez problemu chociażby 7-osobowy Jet-8. Ale o tym za chwilę. Pewnym minusem była tylko niewielka „fosa” przed sceną, skutecznie zaanektowana przez kilku fotografów. Schody, po których schodziło się do tejże „fosy”, nieco utrudniały zabawę, ale na szczęście to tylko niewielki minus. Ostatecznie miejsce pod samą sceną zostało przejęte przez bawiącą się publiczność.
Tak się złożyło, że The Toasters wcześniej widziałem tylko raz, i to nie w Polsce, gdzie zespół gra praktycznie co rok, ale na festiwalu Mighty Sounds w – a jakże – Czechach. Od tamtego czasu skład zmieniał się nieraz, jedynym stałym elementem jest, rezydujący od lat w hiszpańskiej Walencji, Robert „Bucket” Hingley. Oprócz niego w The Toasters grają teraz także Thad Merritt (gitara basowa), Carlos Menezes (puzon), Jon Degen (saksofon) i Semi Martinez (perkusja). Instrumentaliści znani chociazby z takich zespołów, jak Westbound Train, Sally Brown czy Royal City Riot. Skład Toastersów zmienia się jak w kalejdoskopie, tak więc nie zdziwiłbym sie, gdyby na kolejnym koncercie znowu doszło do jakichś zmian personalnych.
Wcześniej w Pradze byłem na dwóch koncertach (The Ratazanas + The Caroloregians i New York Ska-Jazz Ensemble) i zapamiętałem, że w Czechach koncerty zaczynają się punktualnie. A może to tylko wrażenie po wspomnianym wcześniej festiwalu Mighty Sounds? Tak czy siak, byłem trochę zaskoczony prawie 30-minutową obsuwą. Przejdźmy jednak do reczy.
Supportem The Toasters był praski zespół Jet8. Ich muzyka to – jak sami ją określają – ska punk cocktail. Muszę przyznać, że bardzo dobrze przyrządzony koktajl, w którym skutecznie wymieszano ska z melodyjnym punk rockiem. Plusem była 3-osobowa sekcją dętą (trąbka, saksofon altowy i saksofon tenorowy).
Wszystko bardzo dobrze zaserwowane, jednak chciałbym usłyszeć także chociaż jedną piosenkę po czesku (na debiutanckiej płycie jest „Po nas potopa”, więc jak znalazł). Tak już mam, że lubię słuchać jak zespoły śpiewają w swoich ojczystych językach, no bo ileż można słuchać anglojęzycznego śpiewu.
Jet8 ma w swoim dorobku 2 albumy, wydany w 2009 r. „Think first” oraz 2 lata później „Off We Go”. Warto wspomnieć, że oba albumy można za darmo ściągnąć z ich strony internetowej. Na koncercie prascy skapunkowcy grali głównie materiał z ostatniej płyty, pojawiły się także nowe – a przynajmniej nieznane mi – kawałki, np. „Do Not Trust”. W sumie 14 piosenek w 45 minut.
Wreszcie na scenę weszli The Toasters. Pod sceną wreszcie zrobiło się tłoczno, bo – muszę przyznać – nieco obawiałem się o frekwencję. Tak się składa, że w dniu koncertu odbywał się ćwierćfinał hokejowych Mistrzostw Świata, w którym to Czesi grali (i wygrali) ze Szwecją.
Toastersi bez zbędnego ociągania się zaczęli swój set. Nie zabrakło „2-tone Army” i „Weekend in L.A.”. Pojawił się chyba nawet jakiś nowy utwór. Piszę chyba, bo przy tak obszernej dyskografii, nie sposób spamiętać wszystkiego. Co jeszcze zagrali, nie będę zdradzał, wszak nie można wszystkiego podawać na tacy.
W czasie koncertu, co jakiś czas basista – inni członkowie zespołu zresztą też, aczkolwiek rzadziej – krzyczał „oh shit”, namawiał do tego także publiczność. W pewnym momencie Bucket zapytał, jaki jest czeski odpowiednik angielskiego „shit”. Publiczność odpowiedziała, że „hovno”. Lider The Toasters, grający wcześniej w Polsce (14, 15, 16 maja – Kraków, Warszawa, Wrocław), widać przyswoił sobie kilka polskich słów. „Hovno” to dla niego, podobnie brzmiące „gówno”. Zapamietał też pewne inne, bardziej wulgarne, słowo. Słowo, które po koncertach w Polsce tak się spodobało Kanadyjczykom z The Dreadnoughts, że wykorzystali je w refrenie jednej z piosenek.
Bucket i spółka grali ok. 70 minut, wliczając w to bisy: „one song for guys and one song for girls”. Porwali publiczność do tańca, co należy uznać za swego rodzaju sukces, bowiem – czytając relacje Polaków z zagranicznych koncertów – można dojść do wniosku, że tylko my potrafimy rozkręcić zabawę pod sceną. Dzięki temu, że PopoCafePetl nie należy do wielkich klubów, zespołowi udało się wytworzyć rodzinną atmosferę, jak to już po koncercie określił właściciel porkpie-ezin.blogspot.com. Przy okazji wspomnę, że być może na jego blogu pojawi się kolejna recenzja polskiej płyty. Trzeba reklamować dobrą polską muzykę, czyż nie?
Podsumowując. Koncert zaliczam do jak najbardziej udanych. Piwo w klubie dobre (czy może być inaczej w Czechach?), obsługa miła. Mimo małego opóźnienia udało się zdążyć na jeden z ostatnich tramwajów do pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy. Jednak mam nadzieję, że następny koncert The Toasters, w którym dane mi będzie uczestniczyć, odbędzie się w Polsce.
Autorem wszystkich zdjęć – poza logo klubu, rzecz jasna – jest Jaroslav Vančata. Za ich udostępnienie dziękuję Kids And Heroes Magazine.
Dyskusja