Relacje

Doreen Shaffer & The Moon Invaders, Green Småtroll – 13.01.2010, Praga, Lucerna Music Bar

Po tym koncercie spodziewałem się, że będzie wielkim wydarzeniem. Ale okoliczności mu towarzyszące przerosły moje oczekiwania, a sam koncert zapewne będzie należał do tych, które na trwałe wryły się w moją pamięć.

Kontynuuj czytanie ▾

Już samemu wyjazdowi do Pragi towarzyszyły ekstremalne niepokoje. Nie notowane od lat opady śniegu, które sparaliżowały pół Europy, wymusiły nieuchronnie nasuwające się pytania. Czy artyści dotrą i czy my dojedziemy do czeskiej stolicy. Niepokój okazał się nieuzasadniony. W końcu České Dráhy to nie PKP, a żeby było ciekawiej, miasto nad Wełtawą powitało nas totalnie uprzątniętymi ze śniegu chodnikami. I jak oni to robią :-).

Kolejny problem do rozwiązania, o której cała impreza miałaby się rozpocząć. Na plakacie widniała godzina 19, na bilecie 20, a na stronie klubu 21. Tym razem to Lucerna trafiła najlepiej. Nic dziwnego, że o 19 przed wejściem snuło się niepokojąco mało ludzi. Oczywiście nie musieliśmy męczyć się spragnieni w chłodzie, bo jak powszechnie wiadomo dla Rudemakera drzwi wszędzie stoją otworem. Bramkarz miał pewne wątpliwości, ale jak oznajmił mu nasz czeski przyjaciel Boldrik, my tu przyszliśmy do pracy i powinniśmy zostać wpuszczeni :-).

Ok. 21 Lucerna zapełniła się w stopniu znaczącym. Wprawdzie jej wnętrza widziały już większe tłumy, ale i tak organizatorzy koncertów u nas mogą tylko pomarzyć o takiej frekwencji. Zaczął miejscowy Green Småtroll. Rzecz ciekawa. W składzie następują ciągłe zmiany, zresztą kolejna została zapowiedziana ze sceny, a poziom zespołu nieustannie zwyżkuje. Chłopaki (już niestety bez dziewczyny) zaprezentowali w głównej mierze materiał z nowej, trzeciej płyty. Czyli ska-jazz w najlepszym wydaniu. Poziomu muzyków można im pozazdrościć. W programie koncertów GS pojawia się też coraz więcej utworów utrzymanych w stylu early reggae i rocksteady. Czyżby wpływ Mr. Symaripa, któremu swego czasu udatnie akompaniowali? Jak dla mnie bomba! Świetna, czterdziestominutowa rozgrzewka.

Jeśli GS prezentuje obecnie poziom pierwszoligowy, The Moon Invaders grają zdecydowanie w Lidze Mistrzów. Już pierwsze dźwięki nie pozostawiły wątpliwości, kto występuje w roli gwiazdy. Niedawny praski koncert The Caroloregians ukazał tylko namiastkę możliwości panów Hardisona, Bridoux i Léonarda. Teraz w towarzystwie drugiego Hardisona, Loosa, Murinniego, Langsjoena, Rajmundo i Pemmersa, Belgowie udowodnili na co naprawdę ich stać. Ska, reggae i soul najwyższej próby. Obecnie jest to jeden z najlepszych, europejskich zespołów, grających taką muzykę. Każdy dźwięk ma tam swoje miejsce, każdy zagrany jest perfekcyjnie i ma to trudne do określenia coś, co powoduje, że ciarki przechodzą po całym ciele. Magia? Być może. Niektóre, nawet bardzo dobre zespoły jej nie posiadają. Moon Invaders ma jej dużo. Dzięki temu momentalnie porwał całą publiczność i zanurzył w swoim muzycznym świecie.

Własne kompozycje, covery i numery Caroloregians stanowiły jednak tylko godzinną przygrywkę przed prawdziwym, duchowym misterium. Po krótkiej przerwie na scenę weszła prawdziwa Królowa Ska, jedyna i niepowtarzalna Doreen Shaffer. Tego co się wtedy stało nie przeżyłem jeszcze na żadnym koncercie ska. Ludzi ogarnął jakiś amok. Totalny szał i rozsadzający ściany wrzask z wszystkich gardeł. Zabrakło tylko mdlejących. Oglądaliście filmy dokumentalne z koncertów The Beatles w 60. latach? To było właśnie coś takiego. A Doreen? Chyba naprawdę się wzruszyła. Co w niej jest tak poruszającego? Drobna, korpulentna, starsza pani. Gdy zaczęła śpiewać do oczu same cisnęły się łzy wzruszenia. Królową miałem okazję już kilka razy oglądać. Ze Skatalites wychodzi na trzy, cztery piosenki. Solo widziałem Ją na dużym festiwalu. Teraz, po raz pierwszy stała na scenie tak blisko mnie. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Niesamowite przeżycie. Zaśpiewała wszystkie swoje największe przeboje. I te wczesne, z początków kariery, i te nieco późniejsze. Rewelacyjnie wypadły duety. Ja wiem, że żaden z braci Hardisonów nie zastąpi takiego dajmy na to Jackie Opela, ale i tak wrażenie było ogromne. Ach, co tu dużo pisać. To był cudowny wieczór. Godzina minęła jak chwila, jednocześnie trwając nieustannie w jakimś pozaczasie. Potem jeszcze bisy, pożegnania, uścisk dłoni Królowej i… skończyło się. Naprawdę wieczór pełen magii.

Zdjęcie: Vojta „Huggi” Florian

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *