Wstyd się przyznać, ale początek występu umknął mi zupełnie, jak mi później doniesiono, razem z właściwie jedynym kawałkiem z ich repertuaru, który utkwił mi w pamięci ładnych kilka lat temu. Mowa tu oczywiście o „Skierniewicach”. Trudno, może następnym razem. Kiedy więc wstrzeliłem się pod scenę, publiczność sprawiała już wrażenie nieco rozgrzanej, a warto dodać, że jak na środek tygodnia i niezbyt intensywną reklamę zjawiła się w CDQ całkiem licznie. W żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, żebym był znawcą dokonań zespołu, natomiast we wtorkowym secie z całą pewnością sporo było numerów których nigdy nie słyszałem, a najprawdopodobniej znajdą się na debiutanckim krążku, którego premiera już dziesiątego października. Rzecz jasna nie zabrakło i bardziej znanych numerów jak np „Kameleon”, które spotkały się z całkiem entuzjastycznym przyjęciem.
Czas jednak na kilka słów o samym graniu. Obecny skład z całą pewnością jest jak najbardziej profesjonalny. Zresztą jego członkowie zasilają na co dzień zespoły takie jak T.LOVE, Szwagier Kolaska, Daab, czy Sidney Polak, ciężko więc oczekiwać amatorszczyzny. Widać, że ludzie robiący tę muzykę znają się na tym co robią. Widać też że mają z tego dużą frajdę. Problem w tym, że nie koniecznie mają na to wszystko ciekawą koncepcję. Co z tego, że cztery dęte potrafią zabrzmieć naprawdę imponująco, co z tego, że trzy gitary i klawisze mają obsługę, której niejeden zespół mógłby pozazdrościć, kiedy słuchając ich grania miałem poczucie wplątania w pętlę czasową, która podstępnie przeniosła mnie pięć lat wstecz. Wtedy pewnie by mi się spodobało, sęk w tym że wraz z upływem tych pięciu lat zespół, poza oczywistym doszlifowaniem umiejętności, nie zrobił najmniejszego kroku naprzód. A szkoda, bo potencjał jest wręcz kolosalny, co widać było przede wszystkim przy klasycznych coverach. Momentami zespół potrafił osiągnąć brzmienie, którego nie powstydziły by się kapele na światowym poziomie, jak choćby New York Ska-Jazz Ensemble. Momentami, krótkimi niestety. Reszta upływała pod znakiem przeciętnego ska-reggae, do którego określenie „studenciackie” pasuje jak ulał. Na plus warto zauważyć epizodyczne pojawienie się na scenie pani o całkiem miłym głosie, która w połączeniu z wokalem Maria spisała się lepiej niż dobrze, jednak to niestety za mało, by zniknęło rozczarowanie.
Pozwolę sobie wstrzymać się z definitywnym werdyktem na temat grupy do momentu przesłuchania płyty, jednak obawiam się, że może jej być co najmniej ciężko zaspokoić moje zapotrzebowanie na dobre ska z Polski. Niezależnie jednak od ostatecznego wyniku sesji nagraniowej bardzo chciałbym, żeby „Pan Profeska” po 10 latach grania znalazł w sobie natchnienie do zaistnienia jako coś więcej niż kolejny zespół młodzieżowy. Bo może, pytanie czy zechce.
Dyskusja