Relacje

Reel Big Fish, Suburban Legends, The Mugshots – 21.03.2013, Warszawa, Proxima

Reel Big Fish – wielka legenda kalifornijskiego ska, ska trzeciej fali trzeba dodać, przyjechała do Warszawy... i nie zrobiła furory. Ale po kolei.

Kontynuuj czytanie ▾

Proxima, na Żwirki i Wigury, niechciany nawrót zimy w drugi dzień wiosny 2013, śniegu nasypało aż za dużo. Po przejęciu od kumpla biletu i zdjęciu kurtek wchodzimy do środka. Zaskoczenie. Przyszło ćwierć pobliskiego akademika, ale nigdzie nie było znajomych gęb z koncertów Vespy czy chociażby Skadyktatorowego Indeksu. Gdzie są rude boye? Gdzie szelki, lakierki i kaszkiety? I wreszcie gdzie sam Zwariowany Łysoń – przepraszam, Jego Wysokość, Władca Wyspy Bouveta ! (A miał kręcić film.) Nic. Nikt. Rzadko, hipsterująco i słabo. Proxima naprawdę nie jest dużym klubem, ale publika nie dopisała.

Na Mugshotów się nieco spóźniłem, więc nie wiem czy uteledyskowane kawałki zagrali czy nie. Ale grali bardzo porządnie. Bardzo ich cenię, bo – na tle polskiej sceny ska – grają oryginalnie, okrutnie równo i technicznie, a miewają trudniejsze przejścia (szacun), i do tego umieją zrobić porządne ska-punkowe pierdolnięcie. Melodyjne wokale, chórki, dynamiczne dęciaki – tak, to lubię. Dużo ludzi nie było, znajomi poskakali i koniec setu. Epka jakiś czas temu się rozeszła (gdzieś ponoć jest jeszcze zapas winylu), longplay przewidziany dopiero na listopad… był, ale się opóźni. Ma być ponoć inny – jak to powiedział gitarzysta: „epka była nie w moim stylu”. Jeśli nowy materiał był grany w Proximie to ja tu rewolucji nie widzę, ale posłuchamy, zobaczymy. Trzymajcie tak dalej chłopaki.

Suburban Legends byli mi wcześniej nieznaną kapelą. I teraz już wiem dlaczego lepiej niech taką pozostaną. Przez chwilę pomyliłem ich nawet ze słynnym „Suburban Rythm” z Fiszowej piosenki, ale to z pewnością była gruba pomyłka. Bo cóż, jak by to opisać? Słyszałem już ska swingujące, słyszałem ska-jazz, ba, nawet gypsy-ska… Ale okazuje się, że istnieje też ska pop. O matko! Jonas Brothers w wersji „na i”. Do tego – tańczące dęciaki! Ja rozumiem, że fajnie jest jak sekcja dęta się rusza, akceptuję bujanie się trąb Las Melinasów i w ogóle. Ale to, co wyprawiali ci kolesie to już całkowite przegięcie. Mieli choreografię! I naprawdę krótkawe pokazy „jak tańczyć ska” Porka przy tym to małe miki. Kręcili trąbami, skakali, kucali, tańczyli, synchronicznie przebiegali przez scenę… O. Mój. Boże. Jedna rzecz robić szoł, ale pełna choreografia? I nic nie wyjaśnia, że, jak potem mówił basista, grywali w Disneylandzie. Oj nie, nie, nie. Ska – tak, wypaczenia – nie. Słabe. Nie polecam.

A gwiazda? Cóż, do Fiszów mam sentyment. To jedna z pierwszych kapel ska jakich słuchałem. Zasłuchiwałem się w ich Selloucie czy Beerze, zanudzałem znajomych na imprezach, po prostu lubiłem. Więc na koncert iść było trzeba. Ale szczerze – nie powalił.
Gwiazdę chyba dopadła rutyna. Piosenki te same co 5-10 lat temu: zestaw hitów z pierwszych płyt. I parę znańszych z nowych. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie setlisty – nie było od niej najlichszego odstępstwa.

Grali bardzo porządnie, też robili szoł, na szczęście już w granicach zdrowego ska-rozsądku, ale jakoś bez weny (co nie znaczy bez energii! co to to nie!). Jakby wszystko mieli dograne co do milimetra, dopięte na ostatni guzik, jakby po raz tysięczny grali ten sam szoł z tym samym ruchem scenicznym, żartami itd. Słabo. Z oryginalnego składu (lub przynajmniej któregoś z wcześniejszych, który kojarzę) został oczywiście lider-wokalista i bodajże puzon. Reszta – obcy ludzie. Ale cóż, z czegoś trzeba żyć, prawda?

Chociaż fani, kronikarsko muszę przyznać – bawili się świetnie. Ludzie naprawdę znali teksty i śpiewali, co mnie mile zaskoczyło. Chcieli robić młyńca „w koło” na zawołanie. Niestety nie przyjęli bouvetańskiej skaewangelii i nie wiedzieli, że „ska się tańczy, a nie poguje” (chociaż sądząc po zapachach ktoś zdecydowanie rozciągał szyszynkę przy pomocy zioła i pozwalał jej tańczyć). Zdecydowanie za mało skanków. Ale cóż. Co się robi do ska wiemy, ale do ska-punka? Może akurat poguje?

Jak po koncercie przyznał gitarzysta Legend (Brian Klemm, swoją drogą grający także w bluesowych kapelach) impresario ostrzegał ich, że w Polsce króluje druga fala. Dobrze, że chociaż byli świadomi.

Gwiazda zagrała i z powrotem do brytyjskiego busa – w 10-godzinną drogę do Rygi, potem po dwóch tygodniach powrót do Brytanii, tydzień koncertów i z powrotem Kalifornia. Pojadą i nic się nie zmieni. Po takim koncercie nowych rude boyów raczej nie przybędzie. Pieski szczekają, karawana jedzie dalej. Tylko Mugshotom będzie znów samotnie na polskiej scenie drugofalowego ska.

Moja ocena: 3. Za dużo szumu, za mało zabawy. Na pewno lepiej będzie na niedzielnej Vespie (brawa za reaktywację!), na którą niestety nie dojadę. Kto będzie, niech opisze. Ku chwale ska!

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *