Relacje

Reggaeland – 12-13.07.2013, Płock, plaża nad Wisłą

Największy festiwal reggae w Polsce - tak dumnie reklamował się Reggaeland Płock. Jeśli do tego dodać interesujący skład nie opierający się wyłącznie na rootsach, zdecydowanie trzeba było sprawdzić, co wydarzy się na płockiej plaży w lipcowy weekend.

Kontynuuj czytanie ▾

Właśnie, na plaży… lokalizacja imprezy należy do wyjątkowo atrakcyjnych. Już kiedy byłem tam poprzednio, trzy lata temu, zachwyciłem się fantastycznym pomysłem rozstawienia festiwalowego miasteczka dosłownie kilka metrów od fal Wisły miarowo uderzających o brzeg. Takie otoczenie skutecznie tworzy niepowtarzalną atmosferę i wprowadza w sielankowy, wakacyjny nastrój. Trzy pola namiotowe z powodzeniem pomieściły wszystkich przybyłych reggae-wczasowiczów, a szereg stoisk gastronomicznych i pamiątkowo-odzieżowych zaspokoił ich potrzeby bardziej przyziemne niż pragnienie obcowania z doskonałą muzyką. Niestety w wypoczynkowy klimat wkradł się pewien błąd, a mianowicie pogoda, która szczególnie pierwszego dnia ulewnym deszczem nieco zepsuła warunki zabawy pod sceną. Zacznijmy jednak od początku…

Pierwszą kapelą, którą planowałem zobaczyć byli grający niejako u siebie Podwórkowi Chuligani. Nigdy nie należałem tu do wielkich fanów, ale potrafiłem docenić ich niewątpliwy wkład w polską scenę ska. Występ w Płocku, otwierający główną scenę festiwalu, miał być tym ciekawszy, że ze składem wzbogaconym o trzyosobową sekcję dętą złożoną z muzyków różnych warszawskich składów. Plany moje zostały niestety pokrzyżowane przez nieco zbyt długi wyjazd ze stolicy. Korki zrobiły swoje i załapałem się na dosłownie kilka ostatnich numerów słyszanych z daleka po drodze z parkingu. Przynajmniej z dystansu „Pomarańczowa miłość” brzmiała naprawdę fajnie, nawet pośpiewałem sobie chwilę. Opinie, które później słyszałem na temat tego występu były zdecydowanie entuzjastyczne. Podobno zresztą pomimo raczej wczesnej pory i pierwszych tego dnia kropli deszczu zespołowi udało się zgromadzić całkiem pokaźny tłumek.

Po rozbiciu namiotu i rozejrzeniu się po okolicy przyszedł czas na część dnia o charakterze zdecydowanie socjalnym. Do następnego interesującego mnie koncertu były jakieś dwie godziny, które owocnie wykorzystałem ciesząc się towarzystwem rzadko widzianych znajomych. Kolejną obowiązkową pozycją piątkowego rozkładu jazdy był brytyjski Selecter. To kapela, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, legenda 2Tone, o której słyszał każdy szanujący się fan ska. Długo przyszło nam czekać na ich pierwszą wizytę w Polsce. Pamiętam, że już prawie 10 lat temu miała miejsce pierwsza próba ściągnięcia ich do kraju, jednak w ostatniej chwili całe przedsięwzięcie zostało odwołane. Tym razem obyło się bez niespodzianek i nieco po 20 zespół pojawił się na scenie. Właściwie od samego początku padał rzęsisty deszcz, co jednak nie przeszkodziło zgromadzonym fanom doskonale bawić się pod schronieniem płaszczy, parasoli, czy też kapeluszy. Kilka lat temu miałem okazję widzieć wokalistkę Pauline Black w Niemczech grającą z fińską kapelą Blaster Master repertuar nie unikający hitów Selectera. Jeśli wtedy była w świetnej formie, to teraz była we wręcz doskonałej. Widocznie z jej głosem i sceniczną ekspresją jest jak z winem. Wiek zdecydowanie ma jak najlepszy wpływ na jej możliwości. Ośmielę się wręcz stwierdzić, że na oryginalnych nagraniach z lat 80. wcale nie brzmi lepiej niż tego pamiętnego wieczoru w Płocku. W roli drugiego wokalu wystąpił także świetny Gaps Henrickson, również pamiętający czasy oryginalnego składu. Warto też wspomnieć o nieco komicznie wyglądających saksofonistach. Jeden z nich należący do ludzi zdecydowanie niskich dumnie dzierżył olbrzymi saksofon barytonowy, drugi zaś, wysoki, stanowił zabawny kontrast posługując się sprawnie dużo mniejszym instrumentem, zdaje się, altowym. Pierwszy z panów raz czy dwa przesiadł się oprócz tego na flet poprzeczny. Zestaw klasycznych hitów, jakie jeden po drugim zespół serwował przez ponad godzinę, największego sztywniaka zmusiłby do tańca. Kilku przebojów może faktycznie zabrakło, ale w przypadku grupy, która dziesiątki numerów zdołała wprowadzić na czołowe miejsca rozmaitych list przebojów, raczej nie powinno to dziwić. „Three Minutes Hero”, „On My Radio”, „Too Much Pressure”, czy „James Bond” dla mnie w zupełności wystarczyły, żeby móc odejść całkiem uszczęśliwionym. Krótko mówiąc, koncert petarda, powyżej wcale nie małych oczekiwań. Za jedyny ewentualny zgrzyt można uznać nietypowy bis, na którym Pauline w ogóle się nie pojawiła, a który składał się z chyba nikomu nie znanych i choć całkiem ładnych, to niezbyt porywających kompozycji. To jednak tylko detal, który w żaden sposób nie zdołał przyćmić rewelacyjnego popisu Selectera. Klasa!

Po koncercie deszcz nie przejawiał choćby najmniejszej woli opuszczenia lokalu, zrobiłem to więc ja i nieco czasu spędziłem w pobliskiej Tawernie, gdzie dj najwyraźniej postanowił nieco przystosować się do klimatu festiwalu i serwował do znudzenia zgrane numery spod znaku „pop reggae – all the best”, co miało nawet swój przaśny urok. Z pewną niechęcią, wywołaną głównie niezmiennością aury, w okolicach 22 wróciłem na plażę. Padało mocno i zupełnie nie miałem ochoty moknąć dla Maxa Romeo. Tak jak szanuję go, a wręcz uwielbiam za starsze dokonania, tak jego współczesny rasta-rootsowy repertuar koncertowy nie cieszy mnie ani trochę. Doceniam wysiłek organizatorów, by godnie zastąpić Kena Boothe’a, który w ostatniej chwili odwołał całą europejską trasę, ale perspektywa występu Maxa Romeo jedynie nieznacznie rozbudziła moją wyobraźnię. Jako że do tej pory nie widziałem go jednak na żywo przy okazji poprzednich wizyt w naszym kraju, uznałem, że co najmniej nieładnie byłoby całkiem go zignorować. Większość koncertu wysłuchałem więc spod oddalonego kilkadziesiąt metrów od sceny parasola, jedynie na jakiś kwadrans przesuwając się bliżej. Muszę przyznać, że brzmiał bardzo dobrze i świetnie odnajdywał się w rootsowych popisach, które całkiem spora publiczność przyjmowała ze szczerym entuzjazmem. Nie czuło się u niego zmęczenia, które nieobce jest wielu artystom w podobnym wieku. Dał solidny koncert, który z pewnością usatysfakcjonował większość fanów. W jednym, czy dwóch numerach zahaczył nawet o ska, co wyszło jednak w moim odczuciu jakoś mało naturalnie. Właściwie w tej sytuacji wolałbym chyba, żeby sztywno trzymał się ustalonej konwencji i nie próbował choćby chwilowych powrotów do starych dobrych czasów. Oczywiście nie mogło się obyć bez nieśmiertelnego „Chase The Devil”. Wyszło zupełnie fajnie i sądzę, że gdybym był wtedy pod sceną uśmiech przez dobrą chwilę nie schodziłby mi z twarzy. Zupełnie udany występ, a fakt, że mnie nie porwał wynika raczej głównie z odmiennego gustu niż z jakiś konkretnych zarzutów pod adresem artysty. Na plus!

Ostatnią pozycją, na którą tego dnia czekałem była argentyńska kapela Karamelo Santo. Choć cieszy się sporą sławą zasłużoną między innymi dwudziestoletnim stażem i dziewięcioma wydanymi albumami, osobiście nigdy za nią nie przepadłem i nic a nic nie potrafiłem wczuć się w jej bardzo mocno odbiegające od klasycznych brzmień granie. W swojej muzyce panowie mieszają ska i reggae z rockiem, punkiem, czy nawet hip hopem. Zazwyczaj nie należę do entuzjastów tego typu miksów. Właściwie zostałem na ich koncercie bardziej z poczucia obowiązku, niż ze szczerej potrzeby serca. Pewnie kierowała mną też pewna ciekawość. W końcu nie co dzień grają w Polsce kapele z Ameryki Południowej kojarzone z nurtem ska. Deszcz wciąż lał się okrutnie z chmurnego lipcowego nieba, a ja ignorując wszelkie instynkty samozachowawcze stanąłem cały mokry naprzeciwko sceny, zamiast ratować się ucieczką. Było warto! Daleki jestem od śpiewania peanów na cześć Argentyńczyków, ale zagrali naprawdę bardzo dobrze. Co więcej sceniczny show też zrobili wcale nie najgorszy. Umówmy się, to jednak nie lada sztuka zagrać ponad godzinny set dla publiczności, która raczej skoncentrowana jest na obmyślaniu optymalnej trasy powrotnej do względnie suchych namiotów niż na docenianiu kunsztu muzyków i podziwianiu ich kolejnych kompozycji. W jakiś tajemniczy sposób udało im się i mnie porwać do tańca i do samego końca bawiłem się świetnie. Nie drażniła mnie nawet jakoś bardzo cała ta ich rockowo-punkowa maniera, która zwykle sprawia, że oddalam się czym prędzej. Albo to kwestia wyjątkowo niesprzyjających okoliczności, w których domagałem się jakiegokolwiek pozytywnego akcentu, albo Karamelo Santo jest jednym z tych zespołów, które dużo lepiej wypadają na żywo niż z płyty. Chętnie sprawdzę to kiedyś w bardziej korzystnych okolicznościach przyrody. Tymczasem pozostaję pod wrażeniem.

Sobotnie przedpołudnie spędziłem najpierw testując kolejne polowe techniki suszenia, a później poszukując w płockich sklepach suchej odzieży i obuwia. Gdyby nie to, pewnie spróbowałbym docenić przynajmniej część dodatkowych atrakcji jakie organizatorzy przygotowali dla uczestników festiwalu. Może bezpłatnie odwiedziłbym jedno z lokalnych muzeów, może załapał się na pokaz filmu „Marley”, może wybrał się do lokalnego zoo. Może następnym razem. Trzeba w każdym razie pochwalić wysiłki mające na celu zorganizowanie przyjezdnym interesujących opcji spędzenia czasu w oczekiwaniu na kolejne muzyczne emocje. Udał mi się jedynie krótki spacer po otwartym dwa lata temu molo, z którego roztaczał się malowniczy widok na Skarpę Wiślaną i teren całej imprezy.

Pierwszym sobotnim koncertem była dla mnie reaktywowana niedawno Transmisja z warszawskiego Grochowa. Nie jest to zespół, o którym mógłbym powiedzieć, że znam go dobrze. Z częścią ich dokonań miałem w przeszłości do czynienia, nigdy jednak na żywo. Tym chętniej pojawiłem się na plaży pod sceną, żeby samemu sprawdzić, czy internetowe video z ich ubiegłorocznego koncertu w jednym z warszawskich klubów nie było nieco przekłamane. Entuzjazm publiczności jaki z niego zapamiętałem był niespotykany i bardzo byłem ciekaw jak Transmisja wypadnie w festiwalowych okolicznościach. Nie był to może taki sam ogień, ale z cała pewnością nie zawiodłem się. Bardzo udany występ. Dobre, dopracowane reggae z elementami funku, trochę ragga podśpiewywania i świetnego wokalu Gorga, znanego choćby z Vavamuffin. Fajnie brzmiała w tym zestawie klasyczna trzyosobowa sekcja dęta. Pojawiło się kilka znanych hitów, w tym osławiona „Linia K”, którą publiczność radośnie odśpiewała razem z zespołem. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że koncertowa sobota zaczęła się świetnie.

Około 19 na scenie zainstalowali się Rosjanie z St. Petersburg Ska-Jazz Review. Rok temu również przyjechali do Płocka, jednak ze względu na przechodzącą nad miastem nawałnicę nie było dane im zagrać. Tym razem całe szczęście obyło się bez podobnych sensacji, może co najwyżej minimalnie pokropiło. Atmosfera za to była prawdziwie gorąca. SPSJR to ścisła światowa czołówka zespołów grających ska-jazz. Co więcej, jakiś czas temu wzbogacili swój skład o równie ponętną co uzdolnioną wokalistkę. Od tamtej pory ich sceniczny wizerunek stał się zdecydowanie bardziej atrakcyjny. Na ten koncert czekałem od dawna, jako że tego typu granie na co dzień gości w moim odtwarzaczu. Przed festiwalem odświeżyłem sobie nawet znajomość dwóch niemłodych już studyjnych płyt z 2002 i 2005 roku oraz ubiegłorocznej EP-ki „Water Taxi”. W temacie formy i możliwości dało się tam zaobserwować bardzo wyraźną krzywą rosnąco, co świetnie wróżyło płockiemu występowi. Zaczęli od dwóch utworów instrumentalnych, w tym jednego z moich ulubionych „Trip Back to Childhood”. Później dołączyła do nich Margarita i swoim fantastycznym głosem towarzyszyła im już przez większość czasu. Żadne dźwięki nie były jej straszne i doskonale spisywała się zarówno w skocznych „Too Good To Be True”, czy „Elephant Riddim” jak i funkującym „Mr. Big Stuff”. „Water Taxi” wypadło doskonale, a mi właściwie nie trzeba już było więcej. Ciężko zresztą, żeby tak dobry skład z takimi umiejętnościami nie był wstanie mnie zadowolić. Trzyosobowa sekcja dęta i klawisze to dokładnie to co lubię w podobnych konfiguracjach, a obecność kontrabasu tylko dodała smaku. Bez trudu mogę sobie wyobrazić świetlaną przyszłość czekającą SPSJR. Mają olbrzymi potencjał i wszystko wskazuje na to, że wiedzą jak z niego korzystać. Chciałoby się podziwiać takie koncerty codziennie.

Prawdziwe tłumy zaczęły się zbierać przed sceną dopiero przed koncertem włoskiego Mellow Mood, określanych nieraz mianem objawienia europejskiej sceny reggae. Korzenna muzyka, którą grają to zdecydowanie nie moja bajka, ale co by nie mówić, do imprezy o nazwie Reggaeland pasowali jak ulał. Frontmanami kapeli są bracia bliźniacy, co pewnie tylko dodaje jej medialnej atrakcyjności. Kierowany ciekawością pokusiłem się o krótki rzut uchem w stronę ich występu. To co usłyszałem, co prawda nie sprawiło, żebym został na dłużej, ale pozwoliło mi nabrać szacunku do tych młodych muzyków. Brzmieli jak dobra, doświadczona kapela, a ich repertuar w niespecjalnie lubianej przeze mnie stylistyce miał sporo naprawdę interesujących momentów. Gdyby nie uparta odmienność gustu i znudzenie, w jakie po chwili wprawia mnie takie granie, na pewno bawiłbym się świetnie.

Chwilę później bardziej niechcący niż z premedytacją zahaczyłem też fragment koncertu Jamala. Ja nie polubię go z całą pewnością, ale publiczność chyba była innego zdania i stawiła się tłumnie, by razem z nim zaśpiewać słynny hit „Policeman”. Nie wiem czy to szczera miłość do tego wykonawcy, czy po prostu coraz bardziej gorączkowe oczekiwanie na Shaggy’ego, ale ludzi na płockiej plaży było o tej porze już naprawdę mnóstwo. Max Romeo, headliner poprzedniego wieczoru mógł tylko pomarzyć o choćby zbliżonej frekwencji.

Przed koncertem gwiazdy wieczoru było już tak ciasno, że przeciskanie się w tłumie w kierunku sceny miało znamiona typowej „mission impossible”. Z trudem znalazłem względnie dogodne miejsce i nawet pozwoliłem sobie nieco wczuć się w popowy nastrój. Skutecznie pomogły mi w tym rozmaite, puszczane niejako dla rozgrzewki szlagiery, w których nie zabrakło nawet „We Will Rock You” The Queen. W końcu do odpowiednio przygotowanego tłumu wyszedł Shaggy. Ubrany w czerwone spodnie, wielkie adidasy i skórzaną kurtkę wyglądał właściwie jakby wyszedł wprost z któregoś ze swoich teledysków. Jakoś prawie na samym początku zagrał „Mr. Boombastic”, na który czekali chyba wszyscy. Nie obyło się bez specyficznej choreografii i odpowiednich kocich ruchów. Trzeba przyznać, że samo wykonanie było na naprawdę najwyższym poziomie. Brzmienie klawiszy w tym utworze zawsze uważałem za wyjątkowe, na żywo było równie doskonale. Dostałem więc to, co chciałem i jeśli chodzi o mnie… to by właściwie było na tyle. Nie należałem do tych, którym oczekiwanie na tego gwiazdora spędzało sen z powiek przez minione miesiące. W zasadzie tak naprawdę chciałem usłyszeć ten jeden numer, który kojarzy mi się dobrze z wczesną młodością. Później nie zabrakło oczywiście innych znanych z muzycznych telewizji hitów. „Carolina”, „Wasn’t me”, „Summertime” i „Angel” spotykały się z podobną euforią, a i u mnie uśmiech pojawiał się na twarzy. Trzeba też przyznać, że Shaggy nieco dostosował się do klimatu całej imprezy i nie stronił od reggae, nawet jeśli nie było najwyższych lotów. Przez większą część koncertu na scenie towarzyszył mu znany z wielu jego numerów Rayvon. O ile samą barwą głosu ciężko Shaggy’ego przebić, to możliwości wokalne prezentował chyba nieco lepsze. Oprócz tego robił całkiem fajny show. Przyznam, że fajnie było być w Płocku tego wieczoru i zobaczyć Mr. Boombastic’a na żywo. Ciekawe doświadczenie, było warto. Koncert wieczoru jednak dopiero miał się odbyć.

W festiwalowych planach został mi jeszcze Dr. Ring Ding w swojej soundsystemowej odsłonie uświetniający dziesiąte urodziny kolektywu Tisztelet Sound. Już wcześniej miałem okazję widzieć go w tej wersji. Wiedziałem więc czego się spodziewać i byłem pewien, że warto jeszcze poczekać z noclegiem. Richie najwyraźniej doskonale czuje się w naszym kraju, bywa tu bowiem coraz częściej i sprawia wrażenie, jakby coraz bardziej czuł się tu u siebie. Nie bez znaczenia jest na pewno entuzjazm, którym za każdym razem wita go publiczność. Tym razem nie było inaczej. Gdy dotarłem do namiotu soundsystemowego, gdzie odbywała się ta impreza, doktor zwany u nas Ryśkiem akurat zaczął działać, a namiot wypełniony był już po brzegi kilkusetosobowym tłumem. Zainstalowałem się możliwie blisko sceny i zgodnie z przewidywaniami od razu zacząłem się doskonale bawić. Hity takie jak „Doctor’s Darling”, czy „Needle” nie pozwalają sztywno stać w miejscu. Biodra i nogi ruszać się muszą, bo się uduszą. Moje udusić się nie zamierzały. Zabawa trwała w najlepsze, tłum był coraz bardziej rozgrzany. Wtem… na scenie pojawił się Shaggy. Tak po prostu, zza sceny sobie przyszedł. Muzycy tak robią, wiecie. Już po chwili śpiewał „Polish reggae is the best” podmieniając „Vodka” na „Poland” w chyba najlepiej nad Wisłą znanym numerze Ring Ding’a. Wkrótce dołączył do niego Rayvon i zaczęli się we trzech z Ryśkiem licytować nawijkami. Się działo. Nie sądzę, by takiego obrotu spraw spodziewali się świętujący urodziny Earl Jacob i Luszjano Rafentaf z Tiszteletu. To co pierwotnie zapowiadało się na króciutki featuring przerodziło się w drugi koncert z udziałem headlinera festiwalu. W ciągu jakiś trzech kwadransów tych sensacyjnych popisów za mikrofon zdołał chwycić też jeden z towarzyszących Shaggy’emu muzyków, a nawet jego manager. Spisali się zupełnie przyzwoicie. Shaggy najwyraźniej nigdzie się nie spieszył i bawił się świetnie, ale nie zdołał skraść show Ryśkowi. Ten pewnie czuł się na scenie w roli gospodarza. Co warto zaznaczyć, o ile samą barwą głosu Shaggy wciąż mógłby zwyciężyć, to zdecydowanym liderem wokalnych pojedynków był tutaj Dr. Ring Ding. Zapewniam, że nie jestem stronniczy i nie kieruję się w mojej ocenie sympatią do doktora, którego uwielbiam od czasów, gdy o jego występach w Polsce można było co najwyżej pomarzyć. Może i biały, ale był wyraźnie lepszy! Gdy w końcu Shaggy ze swoja ekipą opuścili scenę znalazł się jeszcze czas na kilka zamykających numerów, w tym utrzymany w rytmie ska owoc współpracy z polskim Dreadsquadem, czyli „Oldschool”. To był doskonały show z rzadko spotykaną energią. Fantastycznie zachował się Shaggy, który jeszcze później dobrą chwilę bawił się w tłumie. Zestawienie dancehallowego wcielenia Ring Ding’a z przygrywającym mu Tiszteletem i załogi Shaggy’ego było naprawdę historycznym wydarzeniem. Nie wiem jak do tego doszło. Nie wiem, czy kryje się za tym jakaś szara reggaeminencja. Nie wiem na ile było to spontaniczne. Z całą pewnością był to strzał w dziesiątkę i idealne wręcz zwieńczenie całego festiwalu.

Cóż więcej można powiedzieć? Reggaeland Płock 2013 okazał się imprezą pod wieloma względami wyjątkową. Zdecydowanie warto uważnie śledzić dalsze plany organizatorów. Jeśli nie spuszczą z tonu, Płock ma naprawdę olbrzymi potencjał by stać się rozpoznawalnym punktem nie tylko na polskiej, ale i europejskiej reggae-mapie. Wypadałoby jeszcze ogarnąć jakieś mocne czary w temacie pogody. Wtedy za rok można by w pełnym słońcu spotkać się na płockiej plaży w jeszcze liczniejszym niż tegoroczne 12 tys. gronie. Jest wielu wykonawców, których z olbrzymią przyjemnością zobaczyłbym w takich okolicznościach. Ken Boothe? Derrick Harriott? The Specials?

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *