Rozmawialiśmy o nowym krążku i odbiorze muzyki jamajskiej w różnych częściach świata, a James zaskoczył mnie znajomością polskiej muzyki alternatywnej z lat osiemdziesiątych.
Magdalena Miszewska: Od Waszej ostatniej wizyty w Europie minęły trzy lata. Jak czujecie się podczas obecnej trasy?
James McDonald: Czujemy się świetnie, mamy dużo frajdy. Wróciliśmy do klubu, w którym nie graliśmy od wielu lat, spotkaliśmy starych znajomych, poznaliśmy nowych. Zagraliśmy też w wielu miejscach, w których nigdy nie byliśmy, więc to dobry początek.
I-Peace Unikue: Bycie w trasie to zawsze przyjemność, nieważne gdzie jesteśmy.
MM: Tym razem przyjechaliście ze swoim nowym albumem „Time For Change”, pierwszym od 15 lat. W Eastern Standard Time chyba też trochę się zmieniło. Co robiliście przez te wszystkie lata poza koncertowaniem?
JMD: Przez długi czas pracowaliśmy nad nowymi piosenkami, zrobiliśmy podejście do sesji nagraniowej, ale później ze względu na kwestie techniczne nie mogliśmy tych nagrań zachować. Zaczęliśmy więc od nowa i rezultatem jest album „Time For Change”. Wydaje mi się, że kiedy pracowaliśmy nad tym krążkiem, w zespole pojawiło się mnóstwo nowych wpływów, które dużo w nim zmieniły. Na początku EST to był po prostu projekt, pewien przepis na zespół. Teraz, ponieważ od wielu lat mamy w składzie tych samych członków, wyklarowała się zupełnie inna grupa niż przed laty. To chyba słychać w nowych piosenkach, ale Unikue pewnie opowie o tym lepiej niż ja.
I-PU: Kiedy zaczynaliśmy, łączyliśmy bebop z karaibskimi rytmami. Skład się zmieniał, a z nowymi członkami zmieniał się klimat całego zespołu. Tak jak powiedział James, teraz okrzepliśmy i brzmimy już tak, jak chcemy. Nie jest to już tylko szybkie ska z bebopem. Słuchać tu latino, jest dużo więcej rocksteady i reggae. Uważam, że w końcu znaleźliśmy miksturę idealną. Myślę, że brzmi świetnie i wszyscy ją pokochają (śmiech).
MM: To ciekawe co mówisz, bo moją pierwszą myślą podczas słuchania nowego albumu było „to przecież stare dobre Eastern Standard Time!” (Unikue i James śmieją się). To wciąż ten sam zespół. Nie jestem pewna, czy zmieniło się tak wiele.
I-PU: To chyba znaczy, że robimy to dobrze, jeśli wciąż czujesz, że to stare Eastern Standard Time chociaż dostajesz nowe Eastern Standard Time.
JMD: Dużo piosenek na „Time For Change” jest o przemianie, o patrzeniu na świat w inny sposób.. Wiele naszych piosenek to po prostu piosenki, które nam się podobały. Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek wyrażali przez nie, co myślimy o świecie. To była po prostu dobra muzyka, którą chcieliśmy się podzielić. Nowy album zainspirował nas do opowiedzenia o przemianach zachodzących na świecie i podzielenia się naszymi przeczuciami, że nadejdzie kolejna zmiana. Zmiana na lepsze, miejmy nadzieję.
MM: Spoważnieliście i nie gracie już tylko do tańca?
JMD: Tak bym to ujął. Zawsze mieliśmy jakieś swoje poglądy na stan tego świata i nie jestem pewien, czy to koniecznie jest płyta, która.. Sam nie wiem, Unikue, nazwałbyś ją protest albumem?
I-PU: Myślę, że nie. Tak jak powiedziałeś, zawsze mieliśmy jakieś swoje przemyślenia, ale nigdy nie wplataliśmy ich w naszą muzykę. Zawsze kierowaliśmy się filozofią, w myśl której jeśli jesteśmy razem i dobrze się bawimy, to właśnie o to chodzi i tyle. Jednak jeśli doda się do tego element edukacyjny, jeśli doda się element świadomości do środowiska, które świetnie się bawi, to zadziała to lepiej. Ludzie wychodzą z koncertu lub zabierają płyty do domu i jednocześnie biorą ze sobą tę energię. I to jest właśnie nasz cel, żeby ludzie rozprzestrzeniali myśl, że możemy się sobą wzajemnie cieszyć, nie musimy być przeciw. Zawsze możemy być za, możemy się dobrze bawić jednocześnie ucząc się, integrując, po prostu będąc sobą.
MM: To właśnie jedna z rzeczy, którą lubię w wielu zespołach i która jest często niedoceniana. A przecież sprawianie, że człowiek czuje się lepiej też jest ważne. Dzięki wam ludzie na chwilę zapominają o wszystkim, co mają na głowie. Idą na koncert, świetnie się bawią, wychodzą z czystym umysłem i czują się lepiej, mogą bardziej cieszyć się życiem. Jeśli mają w głowie spokój, łatwiej im realizować zmiany.
JMD: Myślę, że chociaż są na tym albumie piosenki, które mogą lirycznie czy nawet muzycznie brzmieć nieco przygnębiająco, ostatecznie jest to płyta o nadziei. Jej przesłaniem jest próba stawienia czoła lękowi. Tak wielu ludzi się boi się zmian, boją się zmieniać, boją się rzeczy, których nie rozumieją. A my próbujemy powiedzieć światu, a przynajmniej naszym słuchaczom, że to jest OK. Zmiana nadejdzie, będzie dobra i nie ma czego się bać. Jest wiele rzeczy na świecie, nad którymi nie mamy kontroli, ale zawsze trzeba mieć nadzieję. Bycie wyłącznie cynicznym i przekonanie, że może być tylko gorzej, pozwala stwarzać podziały między ludźmi. Pozycja strachu to nie jest dobra pozycja wyjściowa. Jeśli pracujesz z pozycji nadziei, pozytywności, wspólnoty, masz za sobą całą społeczność. Można wtedy robić rzeczy, które nie są możliwe, gdy człowiek czuje się osamotniony. Właściwie prawie każdy tekst na ten krążek napisał Unikue, więc pewnie on powie o tym wszystkim lepiej, ale uważam, że ostatecznie, przynajmniej dla mnie, wydźwięk tej płyty jest zdecydowanie pełen nadziei.
I-PU: Jeśli spróbujesz poszukać jakiegoś motywu przewodniego wszystkich naszych albumów, zauważysz, że zawsze w tytule pojawia się czas. A czas nie zatrzymuje się nigdy. Jest zawsze dynamiczny, nigdy nie stoi w miejscu. Jeśli w poczuciu zadowolenia się zatrzymamy, nie będziemy mogli w pełni cieszyć się tym, co życie i czas mają do zaproponowania. Myślę, że czas trochę niechcący opisuje to, co chcemy przekazać naszej publiczności – „Halo, czas nigdy się nie zatrzymuje. Zmiana nastąpi i będzie pozytywna, jeśli tylko będziemy działać wspólnie”.
MM: Czas ma też wpływ na postrzeganie muzyki. Popularność jamajskich brzmień przychodziła falami. Mieliśmy pierwszą falę, drugą, trzecią, a teraz mamy czwartą. Czytałam spory artykuł na billboard.com o jamajskiej scenie, głównie w Stanach Zjednoczonych. Ona też się zmieniła i zastanawiałam się, czy wasz nowy album, który wyszedł właśnie teraz, po 15 latach, jest częścią nowej fali jamajskiej muzyki w Stanach Zjednoczonych? Czy to dobry czas w Stanach na ten rodzaj grania? Jak to wygląda w Waszyngtonie? Czy uważacie, że nastąpiła zmiana i że ska, early reggae i rocksteady stają się coraz bardziej popularne?
JMD: Myślę, że masz rację. Rzeczy przychodzą falami, ale zawsze istnieje rdzeń, który podtrzymuje styl muzyczny przez dziesięciolecia. Coraz więcej ludzi interesuje się ska, reggae i rocksteady. Uważam też, że ska jest teraz znacznie bardziej zróżnicowane niż kiedyś. Interesujące jest to, że ludzi, którzy słuchali tylko ska, teraz odkrywają reggae po raz pierwszy, widzą, jak one są ze sobą powiązane i chodzą też na koncerty reggae. Reggae i ska przenikają się bardziej niż 15-20 lat temu. Scena ska w D.C. miała bardzo silne podstawy od lat 80-tych. A to, co widzę coraz częściej, to zainteresowanie ska i reggae, które zaczyna przenosić się na inne gatunki. Ludzi, którzy niekoniecznie są „ludźmi ska” czy rude boys i rude girls, pojawiają się na koncertach ska. W naszym przypadku działa to trochę inaczej. Jesteśmy zespołem z łącznikiem – ska-jazzowym. Czasem występujemy jako grupa grająca karaibski jazz, czasem jako zespół ska, który gra też jazz. Funkcjonujemy w kilku różnych światach jednocześnie. Ale często widzę zainteresowanie muzyką ska wśród ludzi, którzy nie interesowali się nią wcześniej. Czy to oznacza, że stara publiczność sprzed 20 lat zaczyna wracać na koncerty? Niekoniecznie. To nowe pokolenie odkrywające ska i myślę, że to wspaniałe. Większości ludzi na na naszych koncertach nie znałem 10 lat temu. Niektórych z nich owszem, oni przychodzą na wszystkie koncerty. Ale większość to ludzie nowi. Może nie są zupełnie nowi na scenie, ale w ciągu ostatnich kilku lat ich liczba zaczęła rosnąć. D.C. jest też bardzo dziwnym miejscem jeśli chodzi o muzykę. Nie chcę zagłębiać się w szczegóły z tobą, bo nie mamy aż tyle czasu <śmiech>. Ale myślę, że scena ska w D.C jest coraz większa i będzie nadal rosła. Kiedy wrócimy do domu, będziemy mieli w Waszyngtonie ska festiwal. 24 maja, ze wszystkimi zespołami z regionu. Będzie fantastycznie. Myślę też, że istnieje pewien mit, który chciałbym rozwiać. Zgodnie z nim muzyka ska jest martwa. A ska nigdy nie umarło. Zawsze było uważane za skarb przez fanów. Nawet jeśli nie chodzą już na koncerty, to nadal jest to najlepsza część ich życia. Fale zainteresowania są często tym, co przemysł muzyczny uważa za interesujące, ale niekoniecznie tym, co porywa fanów. Kiedy przemysł muzyczny zaczyna zauważać scenę taką jak ska, zawsze wydaje mi się to trochę zabawne, bo przecież my zajmowaliśmy się tą muzyką cały czas i nadal będziemy to robić, kiedy przestanie zwracać na nas uwagę. I to jest w porządku (śmiech).
MM: To o czym mówisz, jest ściśle związane z miejscem zamieszkania. W Stanach sytuacja zawsze była inna niż w Europie, a w samej Europie różni się w poszczególnych krajach. W Niemczech na przykład scena ska istnieje od dawna. Ale w Polsce nigdy nie było takiej silnej jak amerykańska czy teraz południowoamerykańska i meksykańska, gdzie teraz jest szał na taką muzykę. Mieliśmy swoją scenę reggae w latach osiemdziesiątych, ale to były raczej inspiracje roots i conscious reggae.
JMD: Mówisz o zespole Izrael?
MM: Tak, dokładnie, widzę, że znasz te zespoły. A ludzie w Polsce niekoniecznie wiedzą, co było przed Bobem Marleyem. Nie łączą tej muzyki z kulturą skinheadów. U nas to oznacza coś zupełnie innego. A słowo ska nic nikomu nie mówi.
JMD: No tak, to tylko zakończenie czyjegoś nazwiska.
MM: Dokładnie, na przykład mojego (śmiech). Czekam aż jakaś fala dotrze w końcu do Polski, czwarta, piąta czy nawet dziesiąta. Mamy kilka zespołów, ale aktywnych jest zawsze mniej niż 10. Teraz liczą się 3 czy 4, a kolejne 3 czy 4 zaczynają się rozwijać. Nie jest to duża scena i żadna fala dużego zainteresowania nie dotarła do Polski. Zastanawiam się, dlaczego. Przecież do Niemiec mamy całkiem blisko. W każdym razie wy graliście w Polsce w 2013 roku, w Warszawie. Pamiętacie ten koncert? Był dosyć szalony.
JMD: Tak, pamiętam. Był całkiem zabawny, bo graliśmy w klubie, który mieścił się w tym samym budynku co komenda policji [Znośna Lekkość Bytu, ale jest tam komenda straży miejskiej – MM]. Kiedy zaparkowaliśmy, nie zauważyliśmy go i zastanawialiśmy się czy iść na policję i zapytać o klub. Ale w końcu go znaleźliśmy. Dobrze się wtedy bawiliśmy. To była też interesująca sytuacja od strony kulturowej, bo nie każdy był w stanie zrozumieć, jak bardzo tamta publiczność uwielbiała ska. Wszyscy byli niesamowicie podekscytowani, a to zdarza się raczej rzadko. Taka miłość do muzyki jest bardzo cenna. Ludzie często chodzą na koncerty tylko dlatego, że coś się dzieje, nie dlatego że jakąś muzykę uwielbiają. Ta miłość ludzi w Warszawie do muzyki jamajskiej zrobiła na nas ogromne wrażenie. Sprawiła, że graliśmy lepiej, bo nie chcieliśmy ich zawieść. Energia między nami była niesamowita i nie miało znaczenia to, że mówimy w innym języku i pochodzimy z różnych miejsc. Wracałem do tego koncertu przez całą tamtą trasę. To niesamowite, że na jednej karaibskiej wyspie powstała muzyka, która łączy ludzi na całym świecie, niezależnie od tego czy mieli jakikolwiek kontakt z Jamajką.
I-PU: Wydaje mi się, że sztuka w ogóle zawsze bierze się z jakiejś frustracji i potrzeb, które ludzie mają w danym czasie. Pomyśl o Stanach Zjednoczonych. Mamy rock and roll, który narodził się w latach pięćdziesiątych, hip-hop, który pochodzi z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Powstały w konkretnych, sfrustrowanych środowiskach.
MM: Tak jak amerykański hardcore.
I-PU: Dokładnie. I ci ludzie mieli w tamtym czasie określone potrzeby. Muzyka jamajska odpowiada oczywiście na konkretne potrzeby tamtej społeczności, ale też na sporo frustracji ludzi żyjących w różnych miejscach na całym świecie. Nie powiedziałbym, że EST są częścią czwartej fali ska. Jesteśmy po prostu częścią tego, co dzieje się teraz i odpowiadamy na bieżące potrzeby. I nie będziemy w stanie sami stwierdzić, że to część „czwartej fali”. Ktoś będzie musiał na to spojrzeć z dystansu. W każdym razie w sztuce odbija się nastawienie ludzi w określonych miejscach i określonym czasie oraz ogólnie wszędzie na świecie. Myślę, że ludzie na całym świecie lubią ska, muzykę karaibską, jamajską, latynoską dlatego, że wyraża konkretne emocje, wykrzykuje pewien żal. I dopóki Polska nie będzie tego odczuwać, dopóty nie odbije się to w muzyce. A jak tylko to się stanie, to Polacy pokochają te dźwięki tak samo, jak wszyscy ci, którzy zrobili to wcześniej. I wymyślą coś nowego, dodadzą coś od siebie, tak jak my zrobiliśmy to w Ameryce, a Brytyjczycy i Niemcy u siebie. Nie musi być to kolejna fala. To może być po prostu dodatkowy smaczek, który będzie wynikał z potrzeb tej konkretnej społeczności.
JMD: To ciekawe, że w Polsce ska słabiej rezonuje niż na przykład w Niemczech. Przecież to właśnie u was została nagrana pierwsza płyta ska w Europie.
MM: Tak, nagrały ją Alibabki w latach sześćdziesiątych.
JMD: To bardzo ironiczne, że w Polsce nie ma tradycji grania ska, bo zaczęliście robić to wcześniej niż ktokolwiek inny. Ale myślę, że Unikue ma rację. Musi się na tym skupić odpowiednia liczba ludzi. U was to przebiegało inaczej. Macie takie zespoły jak Armia, która w zasadzie gra punk rocka, ale w tym samym secie potrafiła też grać reggae. To niespotykane poza Polską, poza Bad Brains. Kiedy słuchałem Armii, to dziwiłem się, że można te dwa brzmienia tak dobrze ze sobą zgrać. Muzyka dopasowuje się do ludzkiego życia, do pewnych doświadczeń, ale człowiek musi najpierw mieć do niej dostęp. Kiedy go ma i kiedy przychodzi właściwy moment, wszystko się zaczyna.
MM: Tylko że w Polsce to była kwestia jednostek. W przypadku reggae inspiracji w Armii czy Izraelu był to Robert Brylewski.
JMD: To był całkowicie Robert. Ale nie tylko on. W Szczecinie był Maciej [Kępiński, współwłaściciel wytwórni Rock’N’Roller aktywnej w latach dziewięćdziesiątych – MM], który gromadził wokół siebie różne zespoły. Masz rację, to były jednostki, które nadawały rytm, żeby ci, którzy go usłyszą, mogli się nim dzielić. Być może ci, którzy to czytają uznają siebie za głoszących słowo. Nie chcę mówić o ewangelizatorach, ale to coś podobnego. Musicie dzielić się to muzyką. Mówcie o niej przyjaciołom, dajcie im nagrania. Sporo zespołów jest spiętych w tym temacie, nie chcą, żeby ktoś kradł ich muzykę. Jeśli ktoś wrzuci moją piosenkę na mixtape’a i dzięki temu ktoś pokocha ska, jest to ok (śmiech).
MM: Mam nadzieję, że wszystko, o czym mówiliście, wydarzy się niedługo i będziemy mieli w Polsce coraz więcej fanów ska.
JMD: Czekam na czasy, kiedy będziemy mogli zagrać trzytygodniową trasę w samej Polsce (śmiech).
MM: W tym roku gracie u nas dwa koncerty. Ostatni raz widziałam was na żywo kilka lat temu na czeskim festiwalu Mighty Sounds, więc nie wiem, jak teraz wyglądają wasze występy. Czego mogą się spodziewać mieszkańcy Krakowa i Zduńskiej Woli?
I-PU: Od tamtego czasu niewiele się zmieniło poza tym, że mamy nową płytę. Zdecydowanie będzie można usłyszeć stare EST, będzie bebop i szybkie ska, ale też wolniejsze rocksteady i reggae z porządną porcją soulu i inspiracjami latynoamerykańskimi. To od jakiegoś czasu mój przepis na muzykę. Jak wspominał James, nasi słuchacze są bardzo różnorodni i ludzie, którzy lubią R&B, hip hop, ska, reggae, ci, którzy nie są związani ze ska, lubią też to, co robimy. Nasza publiczność tak się rozrosła, bo opracowaliśmy idealną miksturę złożoną z tych wszystkich składników.
MM: Czyli będziemy potrzebować wygodnych butów?
JMD: Mam nadzieję (śmiech). Dobrych butów do tańca.
I-PU: Albo tych, które po koncercie się zniszczą i nie będziecie chcieli zabierać ich do domu. Weźcie te (śmiech).
MM: Bardzo dziękuję za rozmowę.
JMD: Bardzo proszę.
Dyskusja