Kolejne edycje tego wydarzenia opisywanego jako „Reggae Soul All-nighter” gromadziły coraz liczniejsze rzesze imprezowiczów otwartych na tradycyjne jamajskie dźwięki, co w połączeniu z całkiem niezłą reklamą i sensownym piarem sprawiło, że o całej sprawie zaczęło być głośno. Po bardzo dobrych doświadczeniach z Ostróda Ska Reggae Stomp nie było więc innego wyjścia jak ponownie odwiedzić warmińsko-mazurskie rejony i w ramach ósmej już odsłony Ognistego Narożnika przekonać się we własnym zakresie, czy dumnie brzmiące ploteczki nie były aby czasem wyolbrzymione.
Sprawna teleportacja ze stolicy pozwoliła w doborowym towarzystwie przygotować się na doznania nadchodzącego wieczoru. Na miejsce udało się dotrzeć o względnie wczesnej godzinie, pozwalającej nie przegapić żadnego z zapowiedzianych zawodników. Tu warto pochylić się nieco nad samą formułą imprezy. Oprócz stałego składu, który zamykają Real Cool Sound, Husky i Danny-Mod, od pewnego czasu zakłada ona również gości. Do tej pory można tu było posłuchać Fatty Fatty, Bigger Boss, czy nawet niemieckich Old Fashioned Rude Boys. Tym razem w rolę gwiazdy wcielił się Hot Shot Sound prosto z miasta Łodzi. Listę gości uzupełniali Pan Chmielewski z Poznania i Bouquet, debiutant z Ostródy. Temu ostatniemu koniec końców niestety nie udało się przybyć, ale jako młody adept jamajskich sztuk muzycznej walki z całą pewnością jeszcze nieraz będzie miał okazję zaprezentować olsztyńskiej publiczności swoją selekcję rocksteady i ska.
Klimatyczny pub Carpenter Inn przy Targu Rybnym okazał się doskonałym miejscem na tego typu imprezę. Oczekujący jamajskich nut znaleźli swoje miejsce na piętrze. Ci, których pragnienie było akurat nieco bardziej przyziemnej natury, doskonale radzili sobie na parterze przy barze. Łamiąc nieco chronologię relacji już tu pochwalę tasujących winyle magików. Nie tylko mnie udało im się utrzymać przez znakomitą większość nocy na parkiecie. Sala na górze stopniowo zaczęła się zapełniać i już przy otwierającym zabawę secie solenizanta Husky’ego widać było, że frekwencja jest zupełnie w porządku. Ska, rockstaedy i reggae w bardzo solidnym klasycznym wydaniu skutecznie rozkręciły tańce pod sceną, a dla mnie stawało się coraz bardziej jasne, że zebrana publiczność wcale nie jest tak przypadkowa, jak wcześniej podejrzewałem. Żywiołowe reakcje na poszczególne numery, wspólne śpiewy i całkiem niezłe ruchowe odnajdowanie się w jamajskich rytmach były dla mnie pewnym zaskoczeniem. Wygląda na to, że twórcom Fire Corner naprawdę udało się wytrenować względnie świadomych klimatu fanów, co jest sukcesem wartym odnotowania. Pan Chmielewski ze swoją selekcją spisał się z całą pewnością nie gorzej od poprzednika, a za jego kadencji przy gramofonach na parkiecie wcale nie zrobiło się luźniej. Również Real Cool Sound, zgodnie z przewidywaniami zresztą, nie zawiedli. Co tu dużo mówić.. wiedzą, co robią i lubią, co robią. To się czuje. Na twarzach widać szczerą miłość do zabytkowych krążków, a radosne okrzyki i okazjonalne śpiewy Pana Lemoniady zgrabnie uzupełniają nastrój ze słonecznej wyspy. Ciekawym urozmaiceniem był w tym zestawie Danny-Mod. Soul, a szczególnie northern soul to brzmienia, z którymi już dość dawno nie miałem do czynienia i z miła chęcią przyjąłem potężną ich porcję. Nieuleczalny sentyment, jakim darzę subkulturę modsów, z całą pewnością nie utrudnił mi ruchów biodrem. Gdy przyszła kolej na Hot Shot Sound tłumek pod sceną był już naprawdę porządnie rozgrzany. Myślę jednak, że duet z Łodzi, który nieoczekiwanie wzmocnił Natty Rok, gość z Hiszpanii, członek Urtica Sound, i z mniej rozochoconą publicznością poradziłby sobie doskonale. Panowie bez trudu sprostali zadaniu utrzymania temperatury, a podejrzewam, że niektórymi perełkami ze swoich kejsów nawet gospodarzy wprowadzili w pewne zakłopotanie.
Myliłby się ten, kto na tym etapie przewidywałby koniec imprezy. Może gdzieś indziej, ale nie w Olsztynie, nie w Carpenter Inn i nie podczas Fire Corner okolice drugiej w nocy są czasem zwijania zabawek. Właściwie to był nowy początek. Muzyczna bitwa Real Cool vs. Hot Shot otworzyła zupełnie nowy rozdział zabawy. Przegląd wszystkiego, co w temacie ska, rocksteady i skinhead reggae najlepsze plus radosne napinki przeciwników po kolejnych numerach idealnie dopełniły zestaw wrażeń. Nie obyło się bez ciosów ciut poniżej pasa, bo za taki chyba można uznać w tych okolicznościach sięganie po 2tone, ale publiczność nie była sędzią całkiem sprawiedliwym i z radością wybaczała tego typu ruchy. Walka była bardzo wyrównana i ostatecznie zwycięzca nie został jednoznacznie wyłoniony. Osobiście chyba byłbym w stanie wskazać swojego faworyta, ale wobec tak zaciętej rywalizacji oficjalnie przemilczę tę sprawę dla dodania pikanterii przyszłym starciom, na które czekam z niecierpliwością.
Nawet koniec opisanego „Clash of the Titans” nie zdołał przegonić publiczności do domów i jeśli wewnętrzny zegar i pamięć mnie nie zawodzą jeszcze w okolicach piątej rano całkiem spora grupa tancerzy wesoło bujała się do muzyki. Myślę, że ten obrazek zupełnie jasno mówi sam za siebie i jest doskonałą puentą całego wydarzenia. Niejeden parkiet w Warszawie, Gdańsku, czy Wrocławiu może tylko pomarzyć o choćby zbliżonych sytuacjach. Wygląda więc na to, że Olsztyn faktycznie można bez cienia przesady nazwać polską stolicą early reggae, przynajmniej do czasu, aż ktoś nie spróbuje udowodnić inaczej. Wątpię jednak, by załoga Fire Corner pozwoliła odebrać sobie to miano zbyt łatwo.
Dyskusja