Los Calzones powstali w 1988 roku w Buenos Aires jako Los Calzones Rotos. Zaczynali od grania coverów swoich ulubieńców – Madness, Bad Manners, The Specials, The Skatalites i The Selecter. Pierwsza płyta wydana w 1991 roku przez własną wytwórnię przyniosła takie hity jak Ska del Novio czy Skabaret, które spodobały się publiczności i zwróciły na zespół uwagę mediów. W pierwszej połowie lat 90. kapela zdobywała coraz większą popularność. Odróżniała się przy tym od całej masy innych południowoamerykańskich zespołów próbujących grać ska, choćby utworami w stylu instrumentalnego Anillaco No E’Nesario. Nie zważając na zmieniające się mody i tak osiągali złote i platynowe nakłady swoich produkcji fonograficznych. Ich trzecią płytę Jungle Ska z 1995 roku miksował Wally Traugoth, znany z wcześniejszej współpracy z Pink Floyd czy Soul Asylum. Trasa promująca krążek objęła swoim zasięgiem całą Argentynę, Urugwaj, Paragwaj, Boliwię, Chile, Kolumbię i Ekwador. We własnym kraju Los Calzones stali się niekwestionowaną gwiazdą. Fani ich kochali, za to publicyści nienawidzili za otwarte potępianie latynoamerykańskich dyktatorów i sprzeciw wobec testów jądrowych przeprowadzanych na Oceanie Spokojnym.
Po występie przed dwudziestotysięczną publicznością na festiwalu Viňa del Mar, kapela udała się do Los Angeles, by nagrać czwarty album, z którego pochodzi przebój Te sigo poświęcony Diego Maradonie. W tym czasie pozbyli się z nazwy członu „Rotos” i odtąd występują jako Los Calzones. Pod koniec lat 90. grają ok. 270 koncertów rocznie. Spod ich pióra wychodzą hity w rodzaju Milonga Ska czy Levantes las copas. Odbywają także trasę z samymi Bad Manners.
Kontynent europejski poznaje zespół za sprawą jego szóstej płyty – Plastico. A podczas obecnej trasy, w ramach której zawitali również do Pragi, promują już ósmy album, zatytułowany Tanquito.
Trochę się obawiałem jak zespół zareaguje na bądź co bądź mocno pustawą salę. Niepotrzebnie. Dali prawdziwego ognia. Było bardzo głośno, a muzycy wcale się nie oszczędzali. Gitarzysta Pitulo i perkusista Kamion grali jakby byli członkami jakiejś corowej kapeli. Wspierał ich nieco spokojniejszy basista Pájaro. Klimat muzyki podkreślała sekcja dęta, którą tworzyli trębacz Azrael i puzonista Gargamel. A nad całością czuwał wokalista Pingüino. I robił show. Prawdziwy. Zaczął w przepisowym garniturze. Potem marynarka poszła w kąt, a koszula straciła swą nieskazitelną biel na skutek tarzania po podłodze. Nie zabrakło skoków w szpagacie, biegania po całej scenie, naśladowania gry innych muzyków. Ogólne szaleństwo. Pan dysponuje przy tym miękkim, melodyjnym głosem, całkowicie kontrastującym z jego zachowaniem.
„Portki” zaprezentowały przekrój utworów pochodzących z całej dyskografii. Nie zabrakło wymienionych wyżej tytułów. Była również piosenka Mala vida, którą niektórzy powinni kojarzyć i u nas, ponieważ otwierała piłkarski wolumin znanej składanki Ska Ska Skandal
Jak już wspomniałem, grali bardzo ostro. Zdecydowanie ostrzej niż na płytach. Takie podejście do muzyki potrzebuje na koncercie dobrego nagłośnienia. Niestety, tego zabrakło. Po prostu nie zbalansowano brzmienia instrumentów w stosunku do wokalu, którego momentami wręcz nie było słychać. Wszystko też jakoś dziwnie huczało, co zapewne wynikało z nieprzewidywalnego rozchodzenia się dźwięków w dość dużej, a pustej sali. Widać czasami obecność publiczności wymagana jest również ze względów technicznych. No trudno. Ci co przyszli nie żałowali i świetnie się bawili. Przynajmniej było dużo miejsca do tańca. Nie zabrakło bisów, a perkusista rzucił nawet w stronę publiczności pałeczki. Fajnie, że podziękowali tym, którzy specjalnie dla nich przyszli. To był udany, dwugodzinny wieczór.
Dyskusja