Trzonem zespołu są 'tytułowy' Ryan Scroggins i Patrick „Beans” Wheeler, odpowiednio klawiszowiec i perkusista również pochodzącego z Houston zespołu Los Skarnales. Trzeba zaznaczyć, że obecna twórczość obu panów ma bardzo niewiele wspólnego z wcześniejszymi dokonaniami obfitującymi w schematycznie brzmiące instrumenty dęte i raczej toporne, chóralne śpiewy w języku hiszpańskim. Widocznie zresztą wspomniani muzycy nie czuli się najlepiej w takim repertuarze, czego efektem stał się nowy zespół, który uzupełnili gitarzysta Jeremy Pena, Thomas Dowda na basie i Nathan Smith na saxie. Skład, można powiedzieć, skromny, jednak historia wielokrotnie już udowodniła, że jakość nie koniecznie wynika z ilości. Jeżeli ktoś miał wcześniej do czynienia z Los Skarnales, śmiało może zapomnieć o tej nazwie wkładając do odtwarzacza pozbawiony tytułu krążek podpisany Ryan Scroggins and the Trenchtown Texans. Jakość ma nowe imię, a już z całą pewnością nowy styl.
To styl surowy, prosty, a jednocześnie niezwykle świeży. Saksofon momentami brzmi wręcz zupełnie płasko, jednak w połączeniu z sekcją rytmiczną i wszechobecnymi organami daje efekt, jakiego chyba nie spodziewali się nawet sami autorzy wydając płytę z pominięciem wielotygodniowego procesu dopieszczania materiału. Zachowując dużą rozmaitość tempa i gatunków, od bujającego reggae, przez rocksteady, po szybkie ska, nie stroniąc od naleciałości folku czy country, album zachowuje jednolitą strukturę i stanowi niewiarygodnie spójną całość. Od początku do końca pozwala doskonale wczuć się w klimat gorącego południa, upalnych bagien Luizjany, ciemnych uliczek Nowego Orleanu. Nie wiem czy właśnie takie były założenia artystów z texańskiego trenchtown, jednak dla mnie te nieco westernowe skojarzenia wydają się zupełnie oczywiste.
Już pierwszy na płycie „Amplexus” jest doskonałym zwiastunem wspomnianego rozwoju sytuacji. Ponad 5 minut leniwego, instrumentalnego grania, obfitującego w solówki, z towarzyszącym rechotaniem żab w tle pozwala naprawdę dobrze nastroić się do dalszej części nagrań. „Sing n' Song”, „Money” i „Sweat Pea” pokazują, że i wokal stoi na zupełnie przyzwoitym poziomie. Duża część kompozycji na krążku jest bardzo chwytliwa i gwarantuje, że nie prędko zapomnimy te melodie. Kwintesencją tego prostego, choć jakże skutecznego stylu jest „Mama”, gdzie wręcz ciężko oprzeć się nuceniu nieco banalnego tekstu pod nosem.
Dla fanów wolniejszego grania jest i bujające reggae w „What You mean”, czy „Hellbender”, czyli w zasadzie jeden wielki popis talentu Raya Scrogginsa do gry na klawiszach, będących jednym z podstawowych atutów zespołu. Jako swego rodzaju ciekawostkę można potraktować „Into the Light”, którego brzmienie można określić mianem konkretnego country, w dużej mierze dzięki gościnnym skrzypcom i wokalowi Hilary Sloan. Nie mniejszym zaskoczeniem jest country-bluesowy „The Alligator”, budzący u mnie bardzo filmowe skojarzenia z „Down by Law” Jima Jarmuscha.
Takie niecodziennie wtręty sprawiają, że płyta zapada głęboko w pamięć i długo nie pozwala jamajsko-teksańskiemu dynamitowi na opuszczenie odtwarzacza. Po dobrych kilku dniach doświadczeń z tym wybuchowym materiałem pokuszę się o twierdzenie, że jest on wręcz mocno uzależniający. Jeżeli więc nie boisz się odważnych kowbojskich eksperymentów na jamajskich dźwiękach, zdecydowanie jest to propozycja skierowana właśnie do Ciebie.
Dyskusja