Koncert ze stołecznym składem The Bartenders był dla mnie wręcz symbolicznym zwieńczeniem bardzo długiego oczekiwania. Muzyczna perełka w postaci wspólnie nagranego utworu „Polecat” była już prawdziwą wisienką na torcie, która pozwoliła mi śmiało określić tamten występ jako najlepszy gig roku. Tym chętniej pojawiłem się przedwczoraj w warszawskich „Piątkach”, żeby usłyszeć wspieranego przez Bartendersów Doktora po raz drugi. Zawodu nie było. Richie Alexander, dość powszechnie zwany u nas od jakiegoś czasu Ryśkiem, był w doskonałej formie. Świetnie spisał się zarówno wokalnie jak i instrumentalnie. Humor również mu dopisywał, co można było poznać po tym, jak między utworami zabawiał publiczność w stylu, którego nie powstydziłby sie niejeden kabaretowy konferansjer.
Koncert rozpoczął się w najbardziej przeze mnie pożądany sposób, a więc mocnym tradycyjnym uderzeniem w postaci miedzy innymi „In the Mood for Ska” i „Dandimite Ska”. Własnie takie starsze numery były tym, na co najbardziej liczyłem, a brzmienie dwóch puzonów tylko potęgowało pozytywne emocje. Publiczność została wprowadzona we właściwy rytm i odpowiednio rozbujana do dalszych tańców. Później znalazło się miejsce na cztery całkiem nowe kompozycje z nadchodzącego albumu Ring Dinga nagrywanego z barcelońskim Freedom Street Band. Z radością muszę przyznać, że zupełnie nie odstawały poziomem od moich ulubionych nagrań zrealizowanych przy udziale The Senior Allstars. Cieszy fakt, że Doktor wraca do ska-korzeni. W koncertowym zestawie nie mogło oczywiście zabraknąć takich hitów jak humorystyczna Igła (Needle) o zabarwieniu seksualnym, dancehallowe Call Di Doctor, w którym niemiecki gwiazdor przenosi pojęcie „kontakt z publicznością” na całkiem nowy poziom, Doctor’s Darling, czy w końcu obowiązkowe Polish Vodka, przyjęte przez zgromadzonych fanów z entuzjazmem godnym najlepszego muzycznego trunku. Na oddzielne słowo uznania zasługuje Polecat, który w moim odczuciu najlepiej pokazuje obecny poziom techniczny Barmanów i jest namacalnym dowodem ciągłego rozwoju tych warszawskich muzyków. Niepowtarzalny wokal gościa zza naszej zachodniej granicy czyni ten numer tylko bardziej atrakcyjnym.
Można powiedzieć, że po raz kolejny sprawdziła się uniwersalna recepta „dla każdego coś miłego”. Dorobek Dr. Ring Dinga jest na tyle urozmaicony, że powinien zadowolić nawet najbardziej kapryśną marudę. Mimo, że koncert nie należał do najdłuższych i zwieńczony został jedynie krótkim bisem, nie pozostawił po sobie uczucia niedosytu. Chciałbym częściej słyszeć polskich muzyków w równie świetnej dyspozycji, wybornym towarzystwie i ciekawym repertuarze. Miejmy nadzieję, że Richie Alexander ma podobne odczucia i jego występy będą również w kolejnych latach stałymi elementami koncertowego kalendarza polskiej sceny ska.
Dyskusja