To był dzień na który wszyscy fani ska w Polsce czekali. Owe oczekiwanie było o tyle niespokojne, że nowojorska formacja jest w trakcie trasy koncertowej z okazji trzydziestolecia działalności (m.in. trzy koncerty w Polsce), a na forum rudemaker’a pojawiła się i niestety została szybko obalona informacja, że jest szansa zobaczyć na scenie nowojorczyków z klawiszami. Jako, że żadne, nawet sokole oko, nie dopatrzyło się klawiszy, to The Toasters wystąpili w składzie pięcioosobowym. Jednak zanim napiszę cokolwiek o tosterach, to chciałbym poświęcić trochę miejsca chłopakom z meliny pod lasem.
Mr Bishop i jego wesoła kompanija, którą zliczyć nie sposób (ja osobiście uważam, że oni rozmnażają się na scenie jak drożdże lub gremliny) wpadli do Wrocławia po raz czwarty. Chwała im za to, niech wpadają jak najczęściej. Wrocławskie meliniarzy bytowanie zaczęło się już 1. kwietnia, kiedy to mogłem ok. 34,76% składu gościć w radiowym programie Skatalizator. Jednak ja nie o tym, bo nie o radio tutaj chodzi. Chodzi mianowicie o popis jaki Las Melinas dali w trakcie niedzielnego koncertu. Tak jak pisałem wcześniej, to był ich czwarty występ we Wrocławiu i pytani, który z koncertów był najlepszy odpowiadają różnie. Najbardziej dyplomatycznie ze sprawy wybrnął Gulin (perkusja) twierdząc, że „najlepszy koncert jeszcze przed nami”. Rzepa (jeden z puzonów) natomiast uważa, że najlepszym gigiem we Wrocławiu był ten z Madness Festiwalu w 2010 r. Jednak kto się liczy ze zdaniem puzonisty?! Teraz słów kilka o niedzielnym koncercie. Panowie zaczęli grać niewiele po godzinie 20, więc tradycyjna koncertowa obsuwa została zachowana. Po około godzinie grania ska, moim zdaniem, na najwyższym poziomie publika nie pozwoliła zejść im ze sceny, więc meliniarze czy im się to podobało czy nie musieli walnąć dwa numery na bis.
To był mój trzeci koncert Las Melinas we Wrocławiu. Po pierwszym uważałem ich za genialne odkrycie i zespół, który porządnie ożywi polską scenę. Nie myliłem się. Każdy ich występ to dla mnie dawka niesamowitej energii i muzyki na najwyższym poziomie. Solowe popisy każdego z członków sekcji dętej, posągowa poza klawiszowca i całkiem niezły wokal Biskupa tworzą niezwykle interesującą skałość, znaczy się całość. Uważam, że należy im się szacunek, bo grać przez ponad godzinę ska w 12 osób i robić to równo, to nie jest bułka z masłem! Teraz nie pozostaje nic innego jak czekać na ich debiutancki album, albo może od razu the best of? Tutaj możecie się wszyscy zaskoczyć bo Las Melinas szykują do wydania swój debiut. Z pewnych źródeł wiem, że materiał na płytę jest już nagrany, ale teraz master musi zrobić ing i materiał wędruje do fabryki, a w niedługim czasie Polskę zaleje muzyka z meliny w 15 mln egzemplarzy. Panowie chcieliby, aby datą premiery był czerwcowy Orneta Ska Fest (10.06.2011r.).
Dobra starczy tego słodzenia Las Melinas, bo panowie poczują się zbyt pewnie i skończą jak szczecińska Vespa, czyli pewni siebie, zadufani, którzy liczą tylko miliony z tantiem. Czas napisać słów kilka o występie The Toasters.
Nie mogę powiedzieć, że było źle, ale szedłem na koncert w większymi oczekiwaniami. Miałem nadzieję, że koncert urwie mi dupę! Jednak tak się nie stało i mam pośladki na swoim miejscu. Absolutnie nie uważam, że koncert był do „de”, bo wydaje mi się, że po trzydziestu latach na scenie bardzo trudno zagrać koncert kiepski. Ja po prostu uważam, że było trochę za mało energii. Może zmęczenie podróżą, może dresiarskie obchody narodzin potomka, w których Bucket uczestniczył, a może po prostu wiek lidera grupy, sprawił że zabrało trochę energii. Ten brak energii dało się zauważyć również pod sceną. Dopiero mniej więcej w połowie koncertu zrobiło się tam tak gęsto, jak w trakcie występu Las Melinas. Panowie zagrali swoje największe hity, a dla mnie ich największym z nich jest Two Tone Army. Mógłbym chodzić na ich koncerty nawet jak by grali tylko ten jeden utwór.
Ten wieczór miał jeszcze jeden wielki plus. Mianowicie za sprawą meliniarzy i całej zebranej publiki The Toasters usłyszeli gromkie Happy Birthday, więc klimat urodzinowy został zachowany. Bardzo też mi się podobała postawa zespołu, a w sumie obu zespołów, po koncercie. Niestety często jest tak, że zespół po zagranej sztuce znika zupełnie lub lokuje się na madnessowym pięterku i nie zawsze chce się integrować z tymi, dla których tego wieczoru grał. Nie można tego powiedzieć o The Toasters i Las Melinas. Pełna integracja oraz możliwość gadki z muzykami (np. Bucketem). Właśnie dzięki takiej gadce wiem, że liderowi tosterów koncert się podobał, jak wszystkie we Wrocławiu, ale te wcześniejsze uznaje za bardziej udane. Jedną z przyczyn większej udaności minionych koncertów jest, jak wspomniał Bucket, ilość osób. Niestety ma rację, bo ja uważam, że na takie święto ska ok. 100 osób w klubie to stanowczo za mało! Wstydźta się ludziska!
Na koniec mógłbym zacytować Sokoła – „kur** support rozje**ł gwiazdę”. Jednak wydaje mi się, że Sokolenko odrobinę przesadził z ekspresją. Uważam, że takie sądy będą bardziej sprawiedliwe po koncercie Las Melinas z okazji trzydziestolecia ich działalności. Na razie panowie z meliny mogli by jeszcze od The Toasters wiele się nauczyć, bo to w końcu legenda i niekwestionowana gwiazda. Chociaż w niedzielę świeciła odrobinę bladszym światłem.
Dyskusja