Niestety, zaplanowany rozmach imprezy przerósł możliwości organizatorów. Wydaje się, że podstawowy błąd polegał na podejściu do jej projektowania od niewłaściwej strony. To znaczy najpierw zabrano się za zapraszanie i potwierdzanie udziału wykonawców, później szukano festiwalowego miejsca. Gdy takie znaleziono, dopiero po jakimś czasie do organizatorów dotarło, że koncerty muszą kończyć się tam w okolicach 22 godziny. Było już jednak za późno. Za duża ilość kapel, program napięty do granic niemożliwości (drugiego dnia na każdej z dwóch scen miało wystąpić po 14 wykonawców!), dziwna długość poszczególnych setów, dla gwiazd zarezerwowana niecała godzina. To nie mogło wypalić. Już na samym początku program zaczął się sypać. Wypadały zespoły, zmieniały godziny, a nawet dni poszczególnych występów czy kolejność pojawiania się na scenie. Często ciężko było się zorientować co, gdzie i kiedy gra. To bardzo utrudniało poruszanie po terenie festiwalowym. Ten umiejscowiono nad zbiornikiem wodnym Džbán, który… właśnie przechodził modernizację, woda została z niego spuszczona, więc tym samym z reklamowanego w materiałach promocyjnych darmowego kąpieliska wyszły oczywiście nici. Co zrobić, jak się wali to po całości :). Te, oraz inne, mniejsze niedogodności, wynagradzała przepiękna okolica. Położony niedaleko rezerwat przyrody Divoká Šárka jest istnym cudem przyrodniczym. Wyobraźcie sobie tatrzańskie doliny, do których możecie dotrzeć tramwajem w dwadzieścia minut od Hradczan. Niewiarygodne? A jednak!
Pora przejść do muzyki. W końcu ona była najważniejsza i po czasie jaki upłynął od imprezy to ona pozostała w pamięci. Festiwal spod znaku united oferował bogatą paletę najróżniejszych styli muzycznych. Od rozmaitych odmian punk rocka, poprzez psycho i rockabilly, do ska i reggae. Nas oczywiście najbardziej interesują te dwa ostatnie. Pozwólcie więc, że skupię się na nich. Nie będzie to chronologiczny opis koncertów, bo wspomniany wcześniej bałagan spowodował chaos również w mojej głowie, tylko kilka luźnych uwag i opinii o poszczególnych koncertach, które na ogół bardzo krótkie nie dają podstaw do szczegółowych analiz. Najpierw wrocławska Sakra. Mieli bardzo trudne zadanie. Grali na samym początku festiwalu, gdy wiele osób jeszcze nie dotarło pod scenę, w największy, południowy skwar. Mimo wszystko trochę osób zainteresowali. I to nie tylko licznie przybyłych do Pragi Polaków. Muszę być szczery. Nie był to najlepszy koncert Sakry jaki widziałem. Ale też, biorąc pod uwagę okoliczności, nie polegli. Wszyscy zgromadzeni dobrze się bawili, a przecież o to chodzi. Zastanawiałem się, czy zagrają cover Polemica Ona je taká z polskim tekstem, trochę się tego obawiając. Zespół jest w Czechach bardzo popularny i przyjęcie mogło być różne. Obawy okazały się płonne. Piosenka chwyciła. Czyli występ zaliczony na plus.
Kolejnym daniem ska po porcji punk rocka był wielokrotnie opisywany na łamach Rudemakera czeski DiscoBalls. Ten występ utwierdził mnie w przekonaniu, że zmiany w składzie nie zaszkodziły kapeli. Ich radosne ska dalej jest radosne, poziom wykonawczy wysoki, a nowa wokalistka wpasowała się w zespół idealnie. Mi wcale nie brakuje poprzedniej. Niedługo powinni wydać debiutancki krążek. Pozostaje cierpliwie czekać.
Anonsowanych w programie Green Smatroll zabrakło. No chyba, że grali w innym czasie i na innej scenie i ich przegapiłem, ale raczej nie. CCTV Allstars, podobnie jak na Mighty Sounds opuściłem, tym razem świadomie. Byłem pod drugą sceną. Ale o nich możecie poczytać w innym miejscu. Kiedy na big stage wybiła godzina przeznaczona dla Spicy Roots…, wyszedł na nią słowacki Konflikt. Na tej imprezie norma. Ale akurat na subculture stage zaczynali Węgrzy z Last Minute. Prezentują oni mieszankę ska ze street punkiem, której bardziej znanym w naszym kraju przedstawicielem jest niemiecki Scrapy, a niedościgłym wzorem nieistniejący już niestety The Skoidats. Mimo, że lubię taką muzykę, a słuchając Amerykanów dostaję dreszczy, muzyka Madziarów mi nie podchodzi. Widziałem ich po raz drugi i zdania nie zmieniłem. Jakieś to takie bez jaj. Choć innym się podoba. Grają w całej Europie i, jak czytam na różnych forach internetowych, zdobywają publiczność. Ja jednak pozostanę przy Skoidats czy Scrapy.
Na scenie głównej powinien już rozpoczynać The Lurkers, a tam wciąż Konflikt. Ci mieli farta i zagrali chyba najdłużej ze wszystkich kapel. Bałagan narastał, zacząłem się więc zastanawiać, co będzie z koncertem Rico. Ze źródła zbliżonego do organizatorów otrzymałem informację, że jest już w Pradze i ktoś pojechał po niego na lotnisko. To jest położone niby rzut beretem od miejsca festiwalu, niepokój jednak pozostał. Tymczasem już zupełnie straciłem orientację w programie. Nagle do strefy dla zespołów zajechał bus z wielkim napisem na burcie Spicy Roots, który zaparkował w pobliżu głównej sceny. Po chwili zaczęli się na niej stroić muzycy. Potem zeszli i długi czas prowadzili jakieś dyskusje. Gdy powrócili i zaczęli grać, zaskoczenie. Czyżby Niemcy zmienili styl muzyki i poszli w stronę klasyki? Niby możliwe, ale żeby aż tak bardzo? Po instrumentalnym wstępie szczęka bezpowrotnie poleciała w trawę. Przed oczami naszej ekipy ukazał się wiekowy Mudżin w wełnianej czapce, z puzonem w ręku. Przecież to sam Rico Rodriguez. Wstyd się przyznać, ale do końca myśleliśmy, że gra ze Spicy Roots. Dopiero potem dotarło do nas, że to jednak anonsowany The Riddimstix z Austrii. Wcześniej nie miałem przyjemności ich oglądać, jeden kawałek zamieszczony na czwartej edycji United Colors Of SKA jakoś uleciał w niepamięć, a okazali się rewelacją festiwalu. Grali pięknie. Stylowo i znakomicie technicznie. Mimo, iż istnieją dopiero od 2004 roku, często towarzyszą Rodriguezowi czy Mr. Symaripowi. To najlepsza rekomendacja. I proszę nie sugerować się nagraniami dostępnymi w sieci. Te wcale nie są złe, ale nawet w połowie nie oddają możliwości zespołu. Było by wspaniale gdyby znalazł się jakiś organizator ich koncertu. Z przyjemnością bym zobaczył. A sam Rico? Poezja. Duuużo prawdziwego, klasycznego ska, odrobinę podlanego reggae, zanurzonego w jazzowym sosie. Mistrz nie zachowywał się egoistycznie. Pozwalał pograć Austriakom w licznych solówkach. Ci zaś odwdzięczali mu się czarowną muzyką Gdy sam przykładał do ust instrument, ciarki przechodziły przez całe ciało, a Pragę otulały cudowne dźwięki jego puzonu. Również śpiewał. Nie, nie jak absolwent wokalistyki renomowanego konserwatorium. I co z tego. Gdy zaintonował A Message to You, Rudy w niesamowitej, leniwie sączącej się z głośników wersji, niemal padłem na kolana. Dla takich chwil warto było przyjechać i znosić wszelkie niedogodności. Kolejny wspaniały koncert, który pozostanie w mojej pamięci.
Tak dla mnie zakończył się pierwszy dzień festiwalu. The Chancers nie widziałem. Grali w tym samym czasie co Rico. Cóż, nie ja układałem ten program. Ale i tak pewnie po Rodriguezie nie wzbudzili by we mnie większego zainteresowania. Nawet Deadline znudził mnie po kilku kawałkach i udałem się na zasłużoną, pokoncertową imprezkę :-).
Drugi dzień był bardziej punkowy. Choć ska nie zabrakło. Bardzo byłem ciekaw The Spankers. Właśnie tam trafiła była wokalistka DiscoBalls. W składzie również dobry trębacz, swego czasu występujący z Green Smatroll. Zapowiadało się interesująco, wyszło tak sobie. Niegdyś słuchałem ich nagrań demo, jeszcze bez Teresy w składzie. Bardzo amatorsko brzmiały. Niestety, część tej amatorszczyzny pozostała. Przed nimi dużo pracy. Może nie grają jakoś tragicznie i można z nimi całkiem przyjemnie spędzić czas, ale w Czechach jest w tej chwili wiele ciekawszych zespołów. Co zrobić, konkurencja.
Les Skalopes z Francji mieli grać w południe na jednej scenie. Nie zagrali. Aż tu nagle pojawili się nieco później na drugiej. Ot, niespodzianka. Paryżanie (a w zasadzie pod Paryżanie) reklamują się jako zespół ska. Oj, dziwne mają pojęcie tej muzyki. Jeśli posłucha się ich utworów umieszczonych na firmowej stronie, w sumie można je podciągnąć pod ska w stylu Skarface. Ale na żywo zagrali z takim wykopem, że wpadali wręcz w hardcora. Dziesięć osób w składzie. Szalejąca, niewysoka, ciemnoskóra wokalistka. Dla mnie bomba. Naprawdę, podobało mi się i teraz czekam na jakiś koncert klubowy. Zwłaszcza, że na Subculture zagrali króciutko. Tylko kilka kawałków.
Intrygował wciąż bus stojący od poprzedniego dnia w pobliżu głównej sceny. A jednak, Spicy Roots zagrali :-). Oczekiwanie całą dobę na występ nie wpłynęło jednak za dobrze na Niemców. Kiedy widziałem niegdyś ten zespół w klubie, ich muzyka wywarła na mnie większe wrażenie. Tym razem było letnio. Nie mówię, że źle, ale oczekiwałem na dużo więcej. Ot, takie nieco kwadratowe ska. Zabrakło gdzieś smaczków, którymi potrafią ubarwić swoją muzykę. Jednak plener nie wszystkim służy. Ale jeśli nadarzy się okazja zobaczyć jeszcze kiedyś kapelę w klubie, nie omieszkam skorzystać.
Sto Zvířat z programu wypadło. Pozostało już tylko czekać na Hotknivesów, drugi ze ska-magnesów, który przyciągnął mnie na ten festiwal. Strojący się w zaplanowanym czasie muzycy wzbudzili jednak wielką konsternację. Przecież to nie Anglicy. No jasne, toż to nasz Skampararas. Dziwne, mieli grać później. No trudno. Ja naprawdę nie jestem do nich uprzedzony. Swego czasu dostałem demo z nowej płyty, która właśnie teraz się ukazała i wzbudziło ono we mnie spore zainteresowanie. Słyszałem również opinie, że to już inny zespół niż dawniej. Niestety, ten koncert pokazał, że to nieprawda. Prostacka muzyka, delikatnie mówiąc puste teksty, fałszująca sekcja dęta. Wszystkiego lubić nie można. Ja Skampararas jednak wciąż nie lubię. Trudno.
Dla The Hotknives pozostało już bardzo mało czasu. Tego organizatorom nie wybaczę. Zwłaszcza, że Mark Carew z kolegami zaprezentowali się z jak najlepszej strony. Wiem, nie wszyscy zespół lubią. Że niby pop grają. Gadanie. Ja ich uwielbiam. Niestety, przy trzecim kawałku zgasło światło. Gdy po dłuższej chwili wypełnionej skandowaniem nazwy zespołu przez publiczność (m.in. przez ten cały bałagan została tylko garstka) prąd powrócił, zaczęli ponownie. Po chwili zamilkły głośniki. Tragedia. Podczas ponownej wizyty w Pradze dostałem informację kto był sprawcą sabotażu, ale tu nie miejsce. Niech się smaży w piekle. Po naprawie nagłośnienia chłopaki z Brighton zaczęli jeszcze raz. Wtedy na scenę wyszedł jakiś palant pokazując znacząco na zegarek. Jego też niech ogień piekielny pochłonie. Czasu mało, więc grali największe hity, a ja mogłem z nimi pośpiewać Rules Of The Game, You Again czy Same All Over The World. I poskankować jak należy. Niestety, tylko przez jakieś pół godziny. Zagrali jeden bis. Na drugi nie zgodził się przedstawiciel organizatorów, strasząc rychłym nadejściem policji. Nie mówiłem, że palant? Nie pomogły gwizdy publiczności i protesty licznie zgromadzonych z tyłu sceny muzyków z innych kapel. Tego nigdy nie zrozumiem. Jak można zapraszać bądź co bądź gwiazdę i nie pozwolić jej na występ. Żenada. A oni naprawdę grali z wielką przyjemnością. Tym większa szkoda.
I takim oto nieprzyjemnym zgrzytem zakończył się Subculture Fest 2008. Na szczęście dobra muzyka płynąca ze scen zrekompensowała fatalną organizację. Powinienem tu jeszcze wspomnieć szczególnie o Francuzach z Astro Zombies, którzy w swoim psychobilly przemycili dwa kawałki ska ;-). I wielu innych, udanych koncertach. Czy za rok odbędzie się kolejna edycja festiwalu? Trudno powiedzieć. Ta zakończyła się dużą stratą finansową. Ja mam nadzieję, że długi zostaną spłacone, a odpowiednie wnioski wyciągnięte. Pomysł dobry, wykonanie trochę gorsze. W końcu człowiek uczy się na błędach. Pożyjemy, zobaczymy.
Dyskusja