Dla porządku podam, że dnia pierwszego wystąpili:
Vibration Syndicate (D)
Ken Guru & The Highjumpers (D)
The Skatoons (D)
Roy Ellis (JA) + Kalles Kaviar (CH)
Hotknives (GB)
Rozpoczęcie drugiego dnia festiwalu przypadło w udziale lokalnej ska/punkowej grupie Hörinfarkt. Przyznam, że ostrzegano mnie przed nimi. Niestety, nie posłuchałem. Rozumiem, że grali tam po koleżeńsku. Żeby jednak nie pastwić się nad tymi młodymi ludźmi, spuśćmy zasłonę milczenia na ich występ.
Drugą kapelą był Los Carteros z Halle. Tym razem wrażenia muzyczne zdecydowanie bardziej pozytywne. Wprawdzie jakiś rewelacji nie było, ale dało się słuchać bez bólu głowy. Nieco funkujące ska dobrze wypadające na koncertach i nawet kilka osób, mimo wczesnej pory, ruszyło pod scenę trochę poskakać. W sekcji dętej, poza klasycznym saksofonem, na którym przedstawicielka płci pięknej, trąbki i puzonu także waltornia, nadająca całości charakterystycznego smaczku. Gdyby wokalista pozostał wyłącznie przy graniu na basie, przyjmując na swoje miejsce kogoś dysponującego lepszym głosem i śpiewającego po angielsku, byłoby całkiem nieźle.
Wreszcie przyszła pora na reprezentantów naszego pięknego kraju, czyli Bibi Ribozo & The Banditos z Łowicza. Miło stwierdzić, ale do tego momentu byli najjaśniejszym punktem programu i zakasowali poprzedzające ich zespoły z Niemiec. Przez te kilka lat grania poczynili naprawdę duże postępy. Pod względem technicznym w zasadzie bez zarzutu, do tego sceniczny luz, który w tego rodzaju muzyce może nie jest niezbędny, ale przydaje się na pewno. Repertuar własny wymieszany z coverami chyba spodobał się publiczności, bo miejsce pod scena wypełnili tańczący ludzie i wcale nie byli to wyłącznie Polacy, którzy przybyli na festiwal. Gdyby tak jeszcze zespół zatrudnił tekściarza z prawdziwego zdarzenia, a przynajmniej nie próbował tłumaczyć na języki obce tego o czym śpiewa ;-). Mimo pewnych zastrzeżeń występ na plus.
Po tym wstępie przyszła pora na bardziej renomowane kapele. Na początek The Regulators. Original Jamaican Ska prosto z Holandii. Jak się reklamują tak też grają. Dodam, że rewelacyjnie. Ska i early reggae w ich wykonaniu powodowało dreszcze na całym ciele. Ale nie ma się co dziwić. Muzycy już niemłodzi, występujący również w wielu uznanych, holenderskich zespołach ska, że wymienię tylko Ollie Q & The Deep Six, Rude Rich & The Highnotes czy The Upsession to gwarancja najwyższej jakości. Wokalista Rick Blansjaar wyglądał jak nieprzymierzając Laurel Aitken za młodu, a walory wizualne zespołu podnosiła zdecydowanie obecność basistki Judith de Ruijter, która, coby feministki uspokoić, przede wszystkim popisywała się znakomitą grą na instrumencie. I mógłbym tak długo rozprawiać o zaletach zespołu, gdyby nie jedno ale. Regulatorsi to w zasadzie cover band. Mam wrażenie, że nie zagrali ani jednej własnej kompozycji. Justin Hinds, Laurel Aitken, Prince Buster, Desmond Dekker, Derrick Morgan czy The Claredonians są klasyką, ja bym jednak chciał usłyszeć coś stworzonego w tym stylu przez członków zespołu. Cóż, widocznie taką drogę artystycznej samorealizacji wybrali. A że robią to dobrze, chwała im.
Po Holendrach, coraz liczniej gromadzącej się pod sceną publiczności, zaprezentowali się Włosi. The Offenders z Cosenza. Ciekawa rzecz. Chyba nikomu z naszej ekipy ta kapela nie przypadła do gustu. A mnie wręcz przeciwnie. Może dlatego, że ja uwielbiam 2 Tone. I w przeciwieństwie do Regulators nie mieliśmy do czynienia z muzeum, a z twórczym rozwinięciem stylu. Sam zespół określa się jako „rolling 2 Tone band”. Coś w tym jest. Tempa zabójcze, zwłaszcza dla skankującej publiczności, przy tym zagrane perfekcyjnie. Bardzo lubię takie granie. Nie wiem jak na płycie, ale na koncercie sprawdza się znakomicie. Dęciaki w ska wcale nie są niezbędne. Wystarczy dobry Hammond. Włoski 2 Tone? Czemu nie. Ja jestem na tak.
Na Skarface czekałem z niecierpliwością. Zawsze ten zespół bardzo lubiłem, widziałem wiele koncertów, ale ostatnio miałem dłuższą przerwę. Niepokojące sygnały dotyczące ich obecnej kondycji, jakie do mnie docierały, niestety potwierdziły się. To już nie jest ten Skarface jaki lubiłem i jaki pamiętam. Zawsze grali ostro, zwłaszcza na koncertach, podczas których z reguły tylko jeden saksofon podkreślał brzmienie, ale to co teraz prezentują obecnie to jakiś punk z elementami ska. Fajnie było usłyszeć stare kawałki, pozwólcie jednak, że będę żył wspomnieniami.
Die Tornados z Lipska to kolejny band, który podobał się tylko Niemcom i mi. Co zrobić, taka karma. Znam ich od bardzo dawna i po prostu lubię. Jakichś wielkich zachwytów wprawdzie we mnie nie wzbudzają, ale przyjemnie spędzam czas przy ich muzyce. Od poprzedniego roku skład został poszerzony o nową wokalistkę, do tego rozbudowana sekcja dęta i bardzo wysoki poziom instrumentalistów. Oni są najlepszym przykładem tego, do czego można dojść ciężką pracą. Prawie 13 lat na scenie przynosi efekty. A pamiętam ich pierwsze przymiarki do grania. Oj, jakie to nieporadne było ;-). Teraz nieumiejętności nikt im zarzucić nie może. Co innego podejście do tej muzyki. Ale to już kwestia gustu oczywiści. Ja nie mam nic przeciwko.
Zmrok nad Roßlau zapadł, przyszła więc pora na główne danie. Występ Derricka Morgana stanął pod znakiem zapytania. Pojawiły się pogłoski o jego poważnej niedyspozycji. Była nawet koncepcja, że wyjdzie na scenę, zaśpiewa 15 minut i pożegna się z widownią. Dlatego wszyscy z wielkim niepokojem oczekiwali na bieg wydarzeń. Instalowanie się na scenie Soulfood International stanowiło dobrą wróżbę. Potem jeszcze próba dźwięku i zaczęli. Najpierw tradycyjna instrumentalna przygrywka. Po niej zapowiedź prawdziwego Króla Ska i wreszcie jest. Wprowadzony na scenę stanął przed mikrofonem podpierając się laską. Rzeczywiście, nie wyglądał najlepiej. Ale gdy zaczął śpiewać znalazłem się w siódmym niebie. Głos ten sam co za najlepszych lat. To po prostu jedyny, niepowtarzalny Derrick Morgan. I co z tego, że gitarzysta musiał mu podpowiadać, który kawałek będą grać. Nieważne. Ważne, że mogłem po raz kolejny, boję się powiedzieć ostatni, uczestniczyć w koncercie Morgana. Jednego z nielicznych już, coraz bardziej wykruszających się, wielkich przedstawicieli jamajskiej muzyki. Nie ma sensu rzucać tytułami zaśpiewanych piosenek. To był klasyczny „The Best Of”. I trwał bitą godzinę. Nie zabrakło bisów. Derrick tak się rozochocił, że opiekujące się nim panie musiały wręcz na siłę sprowadzać go z widowni. Nigdy nie zapomnę tego pożegnania. Jego nie ma już na scenie, światła wciąż przygaszone, a tłumnie zgromadzona po sceną publiczność skanduje przez wiele minut znaną każdemu frazę: je je je je jee jee jee jee je z The Moon Hop. Przepiękne. Wierzę, że to nie ostatnie spotkanie z Derrickem Morganem.
Po takich przeżyciach jakoś nie miałem nastroju na dalszą zabawę. Ostatnim punktem programu był reaktywowany Blechreiz. Ten istniejący pierwotnie w latach 1983-1996 zespół dla Niemców jest zjawiskiem kultowym, dlatego pewnie wszyscy bardzo ucieszyli się na wiadomość o reaktywacji. Ja jakoś niespecjalnie. Nie mówię, kiedyś nawet ich lubiłem, ale też wielkich spazmów nie dostawałem słuchając płyt. Gdy zaczęli, posłuchałem kilka kawałków, w zachwyt nie wpadłem i odpuściłem sobie. Podobno wypadli dobrze. To miłe.
Tym sposobem kolejna wycieczka do Roßlau dobiegła końca. Festiwal jak zwykle na piątkę. O małych zgrzytach, spowodowanych przez paru debili, którzy byli głupsi niż zabawni, nie ma co wspominać. Ostatni weekend czerwca 2009 roku ja już mam zaplanowany. A Wy?
Dyskusja