Klub początkowo świecił pustkami, ale po woli ludzie się zeszli i wypełnili przestronne wnętrza. Może nie do ostatniego miejsca, jednak publiczności przybyło sporo (szczerze mówiąc spodziewałem się mniej), więc w najważniejszym momencie balowało kilkaset osób, a przy tym nie było szalonego tłoku uniemożliwiającego radosne pląsy. Załapałem się na koniec występu pierwszej kapeli. Czesko-brytyjski Afrodisiak z czarnoskórym MC Turnerem na czele prezentuje modną ostatnio mieszankę reggae i hip-hopu. Wypadło to chyba dobrze. Nic sensownego nie jestem jednak w stanie napisać. Muszę zobaczyć więcej. Dla mnie ten wieczór rozpoczął się od Prague Ska Conspiracy. Przy takim ska okraszonym elementami r’n’b czy soulu, miękną mi nogi. Zwłaszcza gdy słyszę (powinienem również napisać gdy widzę, ale przecież tutaj zajmujemy się tylko muzyką 🙂 niesamowitą Marianę obdarzoną głosem wprost stworzonym do tej muzyki. Zaprezentowali znane już z płyty kawałki. A że dysponują nienaganną techniką i luzem scenicznym, mogli również pozwolić sobie na pokaz elementów wręcz akrobatycznych. Były więc skoki pod sufit poszczególnych muzyków czy gra klawiszowca na, słusznych bądź co bądź rozmiarów, instrumencie opartym na ramionach. Program uzupełniały nowe utwory, utrzymane w stylistyce zespołu. Z jednym, małym wyjątkiem. W pewnym momencie ze sceny zeszli saksofonista i puzonista, pozostał tylko trębacz. W tak okrojonym składzie przedstawili ostry, gitarowy numer. Trochę mnie on zaniepokoił, ale mam nadzieję, że była to tylko chwila dla mającego rockowe ciągoty szefa zespołu Kuby i nie stanie się on wyznacznikiem nowego stylu grupy. Zwłaszcza, że wśród nowości pojawiła się piosenka cudo, przepięknie zaśpiewana przez Marianę. Z niecierpliwością czekam na drugą płytę.
Szybkie przemeblowanie sceny i już na niej The Aggrolites. Koncert chyba ciekawszy niż dzień wcześniej we Wrocławiu. Na marginesie uwaga. Czytając relacje na forum czy stronie Rudemakera można by odnieść wrażenie, że we Wrocławiu zagrali słabo. Nie, zagrali znakomicie. Po prostu w Warszawie i Pradze zagrali jeszcze lepiej. Wróćmy do Pragi. Bardzo dobrze, że nie była to kalka poprzedniego występu. Nieco inny zestaw utworów był dużym plusem dla podróżujących za zespołem, czyli dla nas ;). Trzon stanowił materiał z drugiej płyty, uzupełniony kawałkami z pierwszej, z nieśmiertelnym, tytułowym Dirty Reggae na czele, którego we Wrocławiu zabrakło. Co ciekawe, stosunkowo rzadko sięgali po płytę trzecią. Całość uzupełniona coverami. Muzycy wyluzowani całkowicie. W Lucernie scena sporych rozmiarów, to i korzystali z tego. Było bieganie z jednego końca na drugi i jakimś cudem nie doszło do zderzenia Jessego Wagnera z Brianem Dixonem i Jeffem Roffredo. Roger Rivas walił w klawisze jak nie przymierzając Keith Emerson za starych, dobrych czasów. Instrument wytrzymał. W pewnym momencie odwrócił się do niego tyłem, oczywiście nie przerywając grania. Również w amok wpadł Korey „Kingston” Horn, który zaczął sprawdzać wytrzymałość swojej perkusji. Ta również została zrobiona z dobrych materiałów. Zachęcana przez Jessego i kolegów publiczność wydawała z siebie dźwięki nieludzkie. I śpiewała razem z kapelą. Do końca jednak nie sprostała wymaganiom. Jesse chciał ją sprawdzić i zaintonował Ain’t Too Proud To Beg z repertuaru The Temptations. Nagle przerwał, a widownia…. skonsternowana zamilkła. Powtórzenie próby nic nie dało. Tylko pojedyncze osoby podjęły temat. Podziękowania otrzymał pewien jegomość stojący gdzieś z boku, o prezencji zadeklarowanego hardcorowca. Widać wygląd o niczym nie świadczy. Koncert tak trwał i przekroczył już zdecydowanie czas tego wrocławskiego. Nieubłaganie zbliżał się koniec. Muzycy postanowili nie schodzić na zaplecze i od razu zaprezentowali przygotowaną na bis wiązankę przebojów stanowiącą przekrój przez historię ska od jej początków po czasy 2 Tone. Potem zareklamowali występ następnego wykonawcy i zeszli ze sceny. Więcej się na niej nie pojawili. Na niej, bo pod nią i owszem.
Na zakończenie zaprezentowali się Szwajcarzy, którzy zachwycili wszystkich podczas letniej edycji Mighty Sounds. The Basement Brothers rozpoczęli instrumentalnie. Od razu było wiadomo, że tym koncertem zostaniemy zmasakrowani. Ech, czemu w naszym pięknym kraju nie sposób usłyszeć tak grającej sekcji dętej. Znaczy można, ale nie w tej muzyce. Trudno. Po przygrywce wyszły The Kitchenettes i zaczęło się na dobre. Trzy piękne panie w jednakowych kreacjach (innych niż poprzednio), czarnych rękawiczkach i w ogóle cud miód. Zaczęły śpiewać i poruszać się do przygotowanych pod muzykę układów choreograficznych. Publika zareagowała wręcz histerycznie. Takie przyjęcie chyba nieco zaskoczyło Nicole Schlachter, Vanessę Jenzer i Janine Wagner. Panie trochę się zaczerwieniły, ale też były z takiego obrotu sprawy bardzo zadowolone. Nicole, główna wokalistka, na pierwszy rzut oka nie prezentuje się jak dziewczyna z rozkładówek. Na scenie zamienia się jednak w demona seksu kasując w przedbiegach te wszystkie lafiryndy po operacjach plastycznych. Northern Soul podawany przez panie i towarzyszących im panów powoduje trwały opad szczęki. Tak też reagowaliśmy. Nie tylko zresztą my. Podobnie zachowywał się stojący w pierwszym rzędzie Jesse. A Korey zaczął zatracać się w tańcu. Jak się jednak nie zatracać, skoro z głośników płyną największe standardy złotej ery soulu z czasów Motown i utrzymane w tej stylistyce własne utwory zespołu. Nic dziwnego, że nie chcieliśmy by ten koncert się skończył i nie obyło się bez kilku bisów. Mam nadzieję, że po takim przyjęciu Szwajcarzy przy następnej okazji ponownie pojawią się w Pradze. A może też tak u nas? Byłby to szczyt marzeń.
Zdjęcie: Huggi
www.rhizopus.net
Dyskusja