Relacje

The Caroloregians, The Ratazanas – 29.12.2009, Praga, Cross Club

Wieczór skinhead reggae w industrialno-futurystycznych wnętrzach? Czemu nie. Idealne zestawienie staro-nowego z nowo-starym :-). Tym razem praski Cross gościł ekipę portugalsko-belgijską. Rozpoczęli Portugalczycy z The Ratazanas czyli, jak twierdzi niejaki Roy Ellis aka Mr. Symarip, jeden z najlepszych backing bandów, z jakim przyszło mu dotąd grać. Tym razem w roli samodzielnej kapeli.

Kontynuuj czytanie ▾

Rekomendacja takiego mistrza zobowiązuje, więc lipy być nie mogło. Już na samym początku rzuciły się w oczy dwa instrumenty klawiszowe ustawione po obu stronach sceny. Hammond szalał przez cały koncert, natomiast drugi parapet musiał czasem ustąpić miejsca saksofonowi tenorowemu, bowiem oba te instrumenty obsługiwał jeden muzyk. Ot taka oszczędność w kryzysowych czasach ;-). Ale nie da się ukryć, że właśnie klawisze nadawały charakteru brzmieniu zespołu. Nowocześnie podane, dość surowe early reggae, bujało jak należy. Choć wbrew pozorom nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna i początkującego słuchacza może nieco znudzić. Trzeba być na nią trochę przygotowanym, a wtedy nie pozostaje nic innego, jak bawić się na całego. Co też przez pełną godzinę czyniła publiczność na parkiecie, tym razem w ilości średniej, jak na praskie warunki oczywiście. Dwoma słowami dobry koncert.

Po małym przemeblowaniu sceny (Hammond pozostał) przyszła pora na belgijski The Caroloregians. Panowie Matthew Hardison – wokal, gitara, Michael Bridoux – gitara i Nicolas Leonard – perkusja (nawiasem mówiąc producent debiutanckiej płyty Ratazanas), znani także z The Moon Invaders oraz uzupełniający skład Jean Derby – bas i Stephan Orban – organy, zaprezentowali swoje spojrzenie na lepszą stronę reggae. Bardzo podoba mi się hasło, którym na majspejsie określili własną twórczość. Otóż według nich jest to „funky reggae for working class”. Wdzięczne ;-). Jak dla mnie był to lepszy koncert niż poprzedników. Choć zdania w naszej ekipie były podzielone. Ja pozostanę przy swoim. Grali ciekawiej, barwniej i z większą maestrią. Czuło się wręcz duże doświadczenie muzyków. Kawałki bardziej dopracowane, bardziej melodyjne. No i ta gra Orbana na organach! Ach, miód na moje serce.

Belgowie dysponują bogatszym repertuarem, więc i koncert zagrali dłuższy. Ale i tak półtorej godziny szybko minęło. Komu było mało mógł po uzupełnieniu płynów wrócić na parkiet, gdzie już winylami kręcili Fat & Dread Soundsystem. I tak do samego rana. A na zewnątrz śnieg padał, padał, padał…

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *