Miniaturowy klub leżący w samym centrum miasta szczelnie wypełniło ok. 200 osób, co z jednej strony powodowało nieuniknione spięcia pod sceną, zwłaszcza, że nasza publiczność często nie umie bawić się przy ska (ska się tańczy, nie poguje!!!), z drugiej nie było pustych miejsc, a jak wiadomo muzykom lepiej się gra, gdy widownia wypełniona do ostatniego miejsca.
Wieczór rozpoczął punkowy Chupacabras z Krakowa. Z tego co jednym uchem słyszałem grali całkiem nieźle, ale jakoś nie miałem tego dnia ochoty na punk rocka. Skupiłem się więc na interesującej rozmowie przy piwie z Jego Wysokością Skadyktatorem. Już wkrótce zapanuje On nad światem dlatego bądźcie przygotowani ;-).
Ale przejdźmy do koncertów. Toastersi mają miły zwyczaj zapraszania na swoje trasy młodszych kolegów po fachu. Tym razem padło na Duńczyków z Babylove & the van Dangos, spadkobierców nieistniejącego już, a znanego temu i owemu, Furillo. Siedem osób miało trudności ze zmieszczeniem się na mikroskopijnej scenie, ale jakoś się w końcu upchnęli. I zaczęli swoją znakomitą mieszankę ska, rocksteady, reggae, a za sprawą odpowiedniej barwy głosu wokalisty, nawet soulu. Zespół promował nowy, drugi już album „Lovers Choice”, który w oficjalnej sprzedaży znajdzie się pod koniec czerwca. Oczywiście nie zabrakło utworów z debiutanckiej płyty. Nie będę ukrywał, że jestem wielkim fanem grupy i łykam wszystko, co wyjdzie spod ich rąk, dlatego trudno mi obiektywnie oceniać dokonania zespołu. Wygląda jednak na to, że nie byłem jedynym zadowolonym z tego występu. Podobało się chyba wszystkim zgromadzonym w klubie. Dodatkowo, przy takim ścisku, na ogół nieśpieszna, bujająca muzyka, pasowała idealnie do panujących warunków. Jedyny minus to tylko 50. minutowy występ i brak bisów. Pozostał apetyt na więcej.
Gwiazdą wieczoru był oczywiście The Toasters. Ich występ zawsze budzi pewien niepokój. W ostatnich czasach grają bardzo dużo, co nie zawsze przekłada się na jakość występów. Mnie trochę uspokoił znakomity koncert jaki dali w grudniu ubiegłego roku w Pradze. Pierwsze zaskoczenie przyszło, gdy tylko zainstalowali się na scenie. W ciągu tych kilku miesięcy skład zmienił się całkowicie. Poza szefem zespołu, wokalistą i gitarzystą Robertem 'Bucketem' Hingleyem i puzonistą Gregiem Robinsonem, reszta to zupełnie nowi ludzie. Ale czy rzeczywiście? Za perkusją usiadł Jesse Hayes znany z Westbound Train, bas znalazł się w rękach Andrew Pearsona, który dopiero co zakończył trasę z The New English Beat Rankinga Rogersa, a w saksofon dmuchał Neil Johnson z The Planet Smashers. Można powiedzieć – supergrupa. I to się czuło. Grali rewelacyjnie. Fajnie było obserwować, jak podczas występu docierają się. Tak zebrani na trasę muzycy pewnie nie mieli do końca ogranego repertuaru. Dlatego czasem zdarzały się kiksy. Wtedy następowała wymiana spojrzeń z Bucketem i już wszystko było w jak najlepszym porządku. Bucket w znakomitym nastroju, z czym czasami bywają problemy, poprowadził zespół do zwycięstwa. Zaczęli od „2 Tone Army”, a potem poleciały największe hity. Trudno nawet wymieniać co było, a czego nie. Amerykanie mają ich tyle w repertuarze, że mogliby spokojnie obdzielić kilka koncertów. Na koniec było nawet granie na życzenie. Oj, Bucket pokazał, że nie jest żadnym amerykańskim burakiem tylko normalnym, wyluzowanym facetem potrafiącym się bawić. Tym razem nie zabrakło bisów, choć też za długo nie grali. Dokładnie nie sprawdzałem, ale koncert nie trwał chyba dłużej niż półtorej godziny. Cóż, narobili ochoty na więcej. I mimo, iż widziałem ich już wiele razy, z przyjemnością zobaczę ponownie. Wam też polecam.
Dyskusja