Relacje

Toots and the Maytals – 8.07.2008, Chambéry, Carré Curial

8 lipca 2008 miał być dniem przez duże D, gdyż tego dnia mieliśmy zobaczyć na żywo legendę reggae, Tootsa Hibberta wspomaganego muzycznie przez zespół The Maytals, czyli Toots and The Maytals! Muzycy zostali zaproszeni na festiwal Reggaeland w Płocku, ale ze względu na zbieżność czasową tegoż z Potsdamer Ska Festiwalem, na którym nam bardzo zależało, postanowiliśmy zrobić mały przystanek w wakacyjnej wyprawie i obejrzeć Tootsa we Francji.

Kontynuuj czytanie ▾

Już dojeżdżając do francuskiego miasta Chambéry położonego w Alpach nad bajkowej urody jeziorem byliśmy zachwyceni, czekaliśmy jednak niecierpliwie na muzyczną puentę tej podróży. Po drobnych trudnościach technicznych 😉 dotarliśmy wieczorem na miejsce koncertu, dziedziniec Carré Curial, czyli dawnych napoleońskich koszar, przekształconych na miejsce imprez. Wszystko zupełnie za darmo, od hojnego dla swych mieszkańców miasteczka…cud miód!

Kilkanaście minut po dwudziestej na scenie zjawili się wyczekiwani przez nas muzycy. Największą uwagę publiczności, stanowionej w 99% przez mieszkańców miasteczka i alternatywną młodzież palącą trawę i w 1% przez skinów lub rude boy’ów, skupił od razu oczywiście Toots. Chyba nie tylko dlatego, że robił tego wieczora za gwiazdę numer jeden, ale również ze względu na skórzany strój, którego nie powstydziłby się porządny harleyowiec (swoją drogą podziwiam upodobanie muzyków z Jamajki do ekscentrycznych kreacji!). Napięcie związane z oczekiwaniem i energia zgromadzona przez kilkaset osób eksplodowały z niesamowitą mocą przy pierwszych dźwiękach otwierającego koncert instrumentalu „Guns of Navarrone”, który jednak Toots postanowił „zaśpiewać” lub raczej „zanucić” czy „zamruczeć” razem z dwiema chórzystkami, obdarzonymi charakterystycznymi, ciepłymi głosami. Dziw, że Carré Curial nie wyleciało w powietrze. Fajnie.

Po mocnej i zapadającej w pamięć inauguracji tej reggae-mszy muzyczni kapłani rzucali spragnionym duszom hit za hitem z gatunku tych, których winylowe wydania wprawiają w bujanie setki bioder na allnighterach jak świat długi i szeroki: „Louie, Louie”, „Reggae Got Soul”, „Pressure Drop”, „Monkey Man”, „Funky Kingston”, „Pomps and Pride”, „54-46 Was My Number”, „Take Me Home Country Roads” etc. Niby pięknie i prawie jak w raju… prawie robi jednak dużą różnicę, którą niestety dość szybko wylano z kubłem wody na głowy entuzjastów.

Czy chodziło o otoczone już czarną sławą klawisze symulujące instrumenty dęte? A może o grobowe miny artystów (zwłaszcza basisty), którzy, za wyjątkiem sekcji śpiewającej, wyglądali jakby mieli pretensje, że grają? Być może powodem owego „prawie” były przemycane co i rusz, a od połowy koncertu coraz bardziej, smaczki gospelowo-funkowe (które, jak się okazuje, zdaniem niektórych trzeba kochać, jeśli się lubi reggae)? A może wreszcie najbardziej zdumiewające i niepokojące było to, że pod sceną we francuskim Chambéry zmaterializował się koszmar zabawy do reggae i ska w najgorszym stylu rodem z polskiego koncertu… „ska się tańczy, nie poguje”, jak przypominają dobrze znane autorytety. Posty po większości koncertów w naszym kraju zawierają dobitne uwagi i skargi na nieadekwatną zabawę pod sceną, więc sądzę, że jest to sprawa ważna dla niemal wszystkich z nas. W Chambéry szaleńcze pogo tratującego wszystko dookoła stada przewyższyło wizje z moich koszmarów… o zgrozo, Toots daleki był od moralizatorskiej misji Wirusa i Skadyktatora, zachęcając wręcz tłum do podskakiwania niczym ping-pongowe piłeczki wysypane z pudełka. Było to smutne i umniejszało moją radość z koncertu, ale w kategorii „dobrego kontaktu z tłuszczą” Toots dostałby pewnie maksimum punktów. Taaaaaaaak.

Żeby podskakiwać, jak wspomniane piłeczki, trzeba mieć oczywiście stosowny akompaniament. I tu wychodzi szydło z worka – prawie każdą piosenkę Maytalsi okrasili w mniejszym lub większym stopniu beatem, którego nie powstydziłyby się najbardziej „kwadratowe” niemieckie kapele ska. To zmierzające szybko i do przodu umca umca nie miało, niech mi wierzą sceptycy, szczególnie dużo wspólnego z elementami soulu, funku czy nawet bluesu, których rzekomo nie dosłyszeliśmy się.

Powyższe wstawki były, jak już pisałam wcześniej, i pewnie miałyby szansę mi się spodobać, gdyby ich było mniej. Ja wiem, że na koncertach zespoły wypadają inaczej niż na płytach (swoją drogą, nie lubię albumów koncertowych), ale gdyby Toots i Maytalsi poinformowali mnie, że mają zamiar urządzić w Chambéry coś w rodzaju jam session, to mój odbiór byłby inny. Jestem niewrażliwa, prosta i nie znam się na muzyce? Ja po prostu oczekiwałam czegoś innego – usłyszenia znanych i lubianych przebojów niekoniecznie w wersjach dziesięciominutowych i tak perfekcyjnie gubiących główny temat muzyczny, że można było zapomnieć, o jaki kawałek chodzi. Byłam na kilku jam sessions w życiu i chwalę je sobie bardzo, niemniej jednak wolałabym, gdyby kapela wykorzystała czas na zagranie jeszcze co najmniej kilku super znanych piosenek, których zabrakło. Bo czasami odnosiłam wrażenie, że Toots próbuje na siłę wypełnić dany mu czas, jakby nie miał więcej hitów.

Kolejne minuty koncertu mijały, a mnie coraz bardziej rzedła mina. Napierający tłum i powietrze zielone od jamajskich specyfików kazały mi obserwować końcówkę gigu już nie spod sceny. Toots chyba się za bardzo nawdychał zielska z pierwszego rzędu, bo na finiszu szalał już za bardzo…Tylko jego ciągle piękny i elektryzujący głos ratował w moich oczach sytuację. Ideał sięgnął bruku? Tak, wyszłam z tego spotkania z jamajską legendą nieco rozczarowana. Toots, który przez mikrofon powtarzał, że będzie naszym nauczycielem (choć kawałka „Teacher Teacher” nie zagrał), a my jego uczniami, dał mi zbyt gorzką lekcję. Zostały mi: jego niewiarygodny głos, Alpy tuż obok, a w domu piękne piosenki na płytach. A przecież aspirowałam wyżej…

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *