Relacje

The Aggrolites – 23-24.09.2008, Warszawa/Wrocław, CDQ/Łykend

Nie co dzień w naszym kraju goszczą gwiazdy światowego formatu, a już na pewno nie w wydaniu dwu koncertowym. Kiedy więc okazało się, że tej jesieni Aggrolites planują zagrać w Warszawie i Wrocławiu, pozostała już tylko niezbyt problematyczna kwestia zapewnienia sobie odpowiedniej ilości wolnego czasu w dniach 23-24 września.

Kontynuuj czytanie ▾

Pierwszy z koncertów odbył się w stolicy, w klubie CDQ, który od kilku lat regularnie jest gospodarzem tej rangi wydarzeń. Pomimo nieco trudnego (środek tygodnia) terminu, publiczność dopisała zarówno liczbą, jak i postawą. Na pierwszy ogień w ramach supportu poszli, przybyli specjalnie na tę okazję prosto z Sosnowca, Ziggie Piggie. Właściwie ciężko w przypadku tego występu mówić o jakimkolwiek ogniu. Dużo dość topornej łupaniny z chwilowymi tylko przebłyskami. Kapelę widziałem już kilka razy i wiem, że stać ich na znacznie więcej. Może to po części wina brakującej wokalistki, ale tego dnia „Light Smyk Music”, jak określają swoje granie sami muzycy, zdecydowanie nie rozumiało się z moim uchem.

Ludzi w klubie z minuty na minutę wciąż przybywało. Mnóstwo nie widzianych od długich nieraz miesięcy twarzy ani przez chwilę nie pozwalało się nudzić, a tymczasem na scenie zainstalowali się The Bartenders, czyli stołeczny zespół, który w moim odczuciu zarówno w bliższej jak i dalszej okolicy nie ma sobie równych. Jakby na potwierdzenie mojej tezy chłopaki zaserwowali rewelacyjną porcję ska-jazzu i tradycyjnego grania w formie coraz to bardziej dopracowanych kawałków. Nie będę jednak zagłębiać się w peany na ich cześć, by nie zostać czasem posądzonym o stronniczość, szczególnie, że faktycznie resztki mojego obiektywizmu w ocenie Bartendersów zaginęły w tajemniczych okolicznościach już ładnych kilka koncertów temu. Dodam tylko dla równowagi, że jedyną ewentualną wadą była tradycyjnie już zachwiana nieco proporcja między ilością kompozycji własnych, a coverów. To jednak tylko drobny detal, w żaden sposób nie będący w stanie zepsuć doskonałej zabawy przy muzyce zespołu, który ewidentnie dał z siebie wszystko i fantastycznie przygotował biodra publiczności na starcie z The Aggrolites.

A było to starcie zdecydowanie warte szerszego opisu. Prawdziwy „Clash of the Titans”. W prawym narożniku amerykański zespół w iście mistrzowskiej formie, po drugiej stronie publiczność, której postawa podczas koncertu, jak sądzę nawet u przyzwyczajonych do entuzjastycznych reakcji Aggrolites, musiała wzbudzić szacunek. Niezależnie od faktu, że był to środek tygodnia, a i godzina już nie młoda, pod sceną było naprawdę gorąco. Pierwsza część koncertu miała raczej spokojny, bujający charakter świetnie wprowadzający publiczność w tajniki ogółu zjawisk kryjących się pod pojęciem „dirty reggae”. Wibrujące dźwięki gitary, wszechobecne klawisze i rzecz jasna energiczny jak zawsze Jesse, którego wszędzie było pełno. Nie sposób się było nie ruszać. Wraz z kolejnymi kawałkami tempo zaczęło narastać, a publiczność nie przestawała zaskakiwać chóralnym śpiewaniem całych kawałków razem z wokalistą. Nie sądzę, żeby zespół na co dzień spotykał się z aż tak żywiołowym przyjęciem, za to na pewno potrafił się do niego idealnie dopasować. Nie zabrakło więc Jesse’go śpiewającego w tłumie, a i gitarzysta wydawał się czuć w swoim żywiole wędrując przed sceną na ramionach publiczności. Jeżeli chodzi o dobór repertuaru, miał tu miejsce przegląd przez wszystkie dotychczasowe albumy zespołu. Było więc „Hot Stop”, „Dirty Reggae”, „Funky Fire”, „Mr. Misery”, „Work It” i wiele wiele innych. Znalazło się i miejsce dla typowo koncertowych i jakże wyczekiwanych hitów takich jak „Don’t Let Me Down”, czy przekrój przez fragmenty coverów klasyków gatunku z „Lip Up Fatty”, „54-46” i legendarnym „Skinhead Moonstomp” na czele.

Po długim i satysfakcjonującym dla wszystkich występie The Aggrolites położyli koniec bisom efektownym zerwaniem strun gitary, a idealnie motoryczna perkusja z towarzyszącymi klawiszami dopełniły całości. W tym miejscu pojawił się kolejny element zaskoczenia. Niezależnie od mocno już późnej pory i czekających na wszystkich obowiązków nadchodzącego dnia, całkiem sporo osób zdecydowało się pozostać na parkiecie i pobujać do dźwięków jakie zaproponowali Madame Colonelle i Dr Palto. Mało tego, wkrótce tańczące grono zasiliła AGGRO-załoga w postaci obu gitarzystów i perkusisty. Sprawiali wrażenie co najmniej wyluzowanych i zadowolonych z przebiegu wieczoru. Z całą pewnością był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy koncert jaki odbył się tego roku w Polsce. Imprezę najlepiej chyba podsumowuje opinia jaką podobno wyraził jeden z członków zespołu tuż przed koncertem we Wrocławiu: „Możliwe, że był to najlepszy koncert z całej trasy”.

A to przecież jeszcze nie koniec wrażeń związanych z pobytem The Aggrolites nad Wisłą. Już następnego dnia po południu wycieczka do Wrocławia po kolejną porcję dirty reggae. Tym razem lokalizacja nieco bardziej kamerlana, czyli klub Łykend. Tutaj obyło się bez supportów i po godzinie 21 na scenie pojawiła się kalifornijska ekipa. I całe szczęście, że nie później, bo już zaczynałem tęsknić, a do tego rozkład pociągów powrotnych do Warszawy był nieubłagany. Układ koncertu był podobny do tego, już znanego z CDQ, natomiast krótka rozmowa, jaką zdążyłem przeprowadzić z Jesse’m przed występem, zaowocowała pojawieniem się w repertuarze brakujących w Warszawie „Banana” i sztandarowego przeboju „Reggae From The Ghetto”. Show oczywiście po raz kolejny był na najwyższym poziomie, natomiast zdecydowanie lepiej oceniam ten warszawski. Co prawda we Wrocławiu było, jak już wspominałem, nieco bardziej kameralnie, co nieraz potrafi bardzo pozytywnie wpłynąć na jakość odbioru, czegoś mi jednak zabrakło. Publiczność, poza stałą obsadą imprez w tym klimacie, sprawiała wrażenie zdecydowanie bardziej przypadkowej niż w stolicy, co całe szczęście skutecznie nadrabiała tańcem. Natomiast Aggrolites, pomimo minimalnie mniej gorącego przyjęcia, po raz kolejny udowodnili że są gwiazdami naprawdę dużego kalibru i przez półtorej godziny niestrudzenie raczyli nas brudnym reggae w najlepszej możliwej formie.

Po koncercie znalazło się jeszcze nieco czasu na after party w wykonaniu DJ Juli, jak zwykle w świetniej formie. Z czasem klub zaczął się wyludniać, a i ja, zmęczony i zadowolony jak mało kiedy, uzupełniwszy luki w aggro-płytotece udałem się w drogę powrotną. Po dwóch kolejnych koncertach ciężko raczej mówić o niedosycie, jednak gdyby nie pewne braki natury czasowo-finansowej, z pewnością następnego dnia znalazłbym się w Pradze, gdzie zakładając, że choć trochę udało mi się zasugerować Jesse’go, jest realna szansa na wspólny występ razem z The Kitchenettes. Takie cudo naprawdę szkoda by było przegapić, natomiast wszystkich zainteresowanych mogę zapewnić, że i tam będzie redakcja Rudemaker.pl, a relacja już wkrótce ukaże się na naszych stronach.

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *